Z kolei zaostrzenia regulacyjne wyrzuciły z rynku najbardziej ryzykownych emitentów i w efekcie trudniej nadziać się na ofertę, w której oprocentowanie nie zostało dopasowane do ryzyka kredytowego.
W konsekwencji obligacje korporacyjne mogą zyskać na atrakcyjności w oczach inwestorów, do tej pory inwestujących głównie w mieszkania na wynajem. Jest tylko jeden problem – głębokość rynku. W bardzo udanym roku 2023 wartość emisji obligacji korporacyjnych skierowanych do inwestorów indywidualnych na podstawie prospektów przekroczyła 1 mld zł. To równowartość 1 350 50-metrowych mieszkań w stolicy, a więc zaledwie ułamek kwoty lokowanej co roku w mieszkaniach na wynajem. Licząc inaczej – kwotę tę pokryją same czynsze z najmu 24 tys. mieszkań po warszawskich stawkach.
Nieruchomości
Ingerencja a wolny rynek
Choć koszt ingerencji ustawodawcy w wolny rynek rozłożony jest na banki finansujące wakacje kredytowe oraz podatników, którzy składają się na „Kredyt 2 proc.”, bezpośrednio odczuwa go także zupełnie inna grupa, czyli nabywcy mieszkań.
Żeby odpowiedzieć na pytanie, co by było, gdyby ustawodawca wstrzymał się z „niesieniem pomocy”, należałoby wskazać rynek podobny do polskiego. W Europie najbliżej nam do Szwecji, która mimo członkostwa w Unii utrzymuje własną walutę, a banki udzielają kredytów hipotecznych o zmiennym oprocentowaniu. Przez ostatnie półtora roku ceny nieruchomości spadły tam średnio o 16 proc. ze względu na wzrost rat i kosztów życia.
Możemy też porównać się z rynkami regionalnymi. Ceny mieszkań w Czechach wzrosły w II kwartale o nieco ponad 1 proc. r/.r., a na Węgrzech o 2,8 proc., co w obu przypadkach oznaczało kilkunastoprocentowe spadki w cenach realnych, którym towarzyszył znaczny spadek wolumenu transakcji.
Na rynkach zbliżonych geograficznie i pod względem konstrukcji rynku (oprocentowanie zmienne) rynek mieszkaniowy przechodzi załamanie, które w dłuższej perspektywie czasowej jest tylko uzdrawiającą korektą – w ostatniej dekadzie ceny nieruchomości wzrosły o 100 proc. i więcej (także w Polsce).
Wsparcie wybranych kupujących „Kredytem 2 proc.” jest w istocie prezentem dla sprzedających (a więc deweloperów) od podatników. Dla kupujących mieszkania – także na kredyt przyznany na rynkowych zasadach – korzystniejszą sytuacją byłby spadek cen mieszkań lub choćby ich stabilizacja, zwłaszcza przy równoległym wzroście wynagrodzeń wspierającym zdolność kredytową. Gdyby ceny nieruchomości spadły (jak w Szwecji) o 15 proc., raty kredytobiorców byłyby takie same jak w programie „Kredyt 2 proc.” po wzroście cen kredytowanych nieruchomości o 15 proc. (jak w Polsce). Innymi słowy, ta ingerencja opłaciła się tylko deweloperom i pośrednikom kredytowym.
Co więcej, w zamian za ratę niższą o 204 zł na każde 100 tys. zł kredytu, co daje łącznie 24,5 tys. zł korzyści w czasie obowiązywania programu (przy założeniu, że rata „zwykłego kredytu” nie spadnie przez ten czas), kredytobiorcy zapłacili deweloperom o 15 tys. więcej (na każde 100 tys. zł) z góry, ze względu na 15-proc. wzrost cen mieszkań w ostatnim roku. Jeśli przez dziesięć lat działania programu owe 15 tys. zł leżałoby na lokacie oprocentowanej na 5 proc. netto (brutto jest to 6,2 proc., czyli mniej, niż płacą obecnie obligacje oszczędnościowe), ich wartość wzrosłaby do… 24 433 zł. To oznacza, że kredytobiorcy korzystający z programu osiągają tylko pozorne korzyści z jego wprowadzenia.
Wycofanie stymulacji dla kupujących i kroplówki dla strony podażowej (dla osób, które sprzedałyby przekredytowane mieszkania, gdyby nie wakacje kredytowe) może jeszcze wpłynąć na ceny nieruchomości w przyszłości, stawiając w nieciekawej sytuacji „beneficjentów” programu „Kredyt 2 proc.”. W przeszłości podobną sytuację rynek już przechodził – program „Rodzina na swoim” wspierał kupujących w latach 2007–2012. Najwięcej chętnych znalazł w latach 2010–2012, ale nie zdołało to powstrzymać działania sił rynkowych (dołek cenowy na rynku mieszkaniowym przypadł na drugą połowę 2013 r.).