Mały leksykon przepowiedni słynnych byków i niedźwiedzi

Mijający rok wyjątkowo mało łaskawie się obszedł z rynkowymi wyroczniami. Najpierw zaskoczył bezprecedensową przeceną akcji, a później rekordowo szybkim odbiciem, które nie znajduje wyraźnego oparcia w fundamentach. W tych warunkach tylko nielicznym spośród najbardziej prominentnych inwestorów i strategów udawało się stawiać trafne prognozy. Czy w 2010 r. będą mieli większe wyczucie?

Publikacja: 24.12.2009 07:08

Mały leksykon przepowiedni słynnych byków i niedźwiedzi

Foto: Bloomberg

Mimo ewidentnej poprawy koniunktury w światowej gospodarce i na rynkach finansowych większość giełdowych autorytetów wciąż wykazuje daleko idącą ostrożność – taki obraz wyłania się z naszego przeglądu przewidywań prominentnych inwestorów.

Początkowo zamierzaliśmy przedstawić sylwetki czterech słynnych byków i czterech niedźwiedzi, lecz upieranie się przy tej symetrii byłoby nieuzasadnione. Większość nieuwzględnionych w naszym zestawieniu tuzów także pesymistycznie zapatruje się na możliwość kontynuacji hossy (np. Andrew Smithers, Jeremy Grantham, Gerald Celente, Nouriel Roubini). Jednym z nielicznych pominiętych byków jest John Paulson. Co znamienne, niektórzy z rynkowych guru, którzy dawniej lubowali się w radykalnych i kontrowersyjnych tezach, obecnie od nich stronią (np. Marc Faber i Marc Mobius). Czyżby zaskakujące swoją gwałtownością wydarzenia z ostatnich lat nauczyły ich pokory?

W naszym zestawieniu pominęliśmy takich inwestorów, jak Warren Buffett czy George Soros, a także wspomnianego Roubiniego. Ten ostatni jest jednym z nielicznych ekonomistów, którzy przewidzieli kryzys (i to z pewnymi szczegółami), więc z braku jego opinii musimy się czytelnikom usprawiedliwić. Otóż, jak powiedział nam niedawno jeden z londyńskich analityków, Roubini wypowiada się obecnie tak często, że jego poglądy straciły wyrazistość. Zgadzamy się z tym. W mniejszym stopniu dotyczy to również Buffetta i Sorosa. Jak się wydaje, stronią oni od wypowiedzi, które mogłyby się okazać nieprawdziwe i podważyć ich autorytet.

[srodtytul]David Rosenberg - niedźwiedź[/srodtytul]

Jest koniec listopada 2009 r. Na Uniwersytecie Wilfrida Lauriera w kanadyjskiej prowincji Ontario odbywa się konferencja lokalnej izby handlowej. Gdy na mównicę wychodzi David Rosenberg, z głośników dobiega komunikat: – Alarm uruchomiony! – Czyżbym był aż takim niedźwiedziem? – żartuje były główny ekonomista ds. Ameryki Północnej w Merrill Lynch, a od maja 2009 r. główny ekonomista i strateg kanadyjskiej firmy inwestycyjnej Gluskin Sheff.

Odpowiedź brzmi: tak. Rosenberg jest od dawna znany z alarmistycznych wypowiedzi. Co gorsza, często trafnych. O zbliżającym się krachu na rynku nieruchomości przestrzegał już w 2005 r. Ostateczny koniec okresu ekspansji kredytowej w USA obwieścił latem 2007 r., gdy nie było to jeszcze powszechnie uznane. Już w grudniu tegoż roku ogłosił początek recesji, choć spowolnienie nie było wówczas jeszcze widoczne. Dopiero rok później Narodowe Biuro Badań Ekonomicznych (NBER), które określa początki i końce recesji w USA, potwierdziło konkluzję Rosenberga.

Jego przewidywania były trafne także w trakcie kryzysu. Przykładowo, pod koniec 2008 r. wskazywał, że stopa bezrobocia w USA przekroczy 10 proc., co wówczas jeszcze wydawało się nieprawdopodobne. Prognoza ta sprawdziła się w październiku 2009 r. Dzięki temu wyczuciu Rosenberg uplasował się na szóstej pozycji w opracowanym przez agencję Bloomberga rankingu najlepszych prognostów amerykańskiej gospodarki w czterech kwartałach do połowy 2009 r.

Mimo sygnałów ożywienia w światowej gospodarce kanadyjski ekonomista wciąż pozostaje sceptykiem. Kiedy w III kwartale amerykański PKB odbił się po roku spadków, Rosenberg ostrzegał, że w IV kwartale może nastąpić nawrót recesji. Nawet gdyby tak się nie stało, USA muszą się przygotować na dłuższy okres stłumionego wzrostu gospodarczego. – Oszczędność stała się nową modą i tak pozostanie przez całe lata, ponieważ w podejściu [Amerykanów] do wydatków, kredytu i posiadania domów nastąpiło przesunięcie w kierunku roztropności i konserwatyzmu – argumentuje strateg Gluskin Sheff. Przez długi czas głównym zagrożeniem pozostanie więc deflacja, a nie inflacja.

W tej sytuacji odbicie indeksu S&P 500 o ponad 60 proc. od marcowego dołka jest tylko korektą wzrostową w długotrwałej bessie – twierdzi Rosenberg, zalecając pozostanie przy defensywnych strategiach inwestycyjnych, skierowanych m.in. na rynek pieniężny. – Biorąc pod uwagę perspektywy gospodarki, właściwa wycena S&P 500 wynosi około 900 pkt – powiedział w połowie grudnia, gdy indeks ten oscylował wokół 1100 pkt. Pewnym pocieszeniem dla inwestorów może być fakt, że akurat giełdowe prognozy ekonomisty ostatnio się nie sprawdzały. W maju sugerował, że indeks S&P 500 może w II połowie roku zanurkować poniżej marcowych dołków. Od czasu tej wypowiedzi wskaźnik podskoczył o ponad 22 proc.

Niedźwiedziego usposobienia Rosenberg nie rozciąga jednak na rynek złota. Według niego kruszec może podrożeć w niedalekiej przyszłości nawet do ponad 2600 USD za uncję, z około 1130 USD obecnie. Przemawiają za tym plany zakupu złota przez banki centralne, zwłaszcza chiński. Nawet 20-proc. korekty, do których może dojść, nie będą w stanie przełamać wzrostowego trendu na tym rynku – twierdzi strateg.

[srodtytul]Anthony Bolton - byk [/srodtytul]

Anthony Bolton renomę jednego z najlepszych brytyjskich inwestorów zyskał jako wieloletni zarządzający funduszami największego na świecie towarzystwa Fidelity International. Od końca 1979 r. do końca 2007 r. główny z kierowanych przez niego funduszy osiągał średnią roczną stopę zwrotu bliską 20 proc. W czasie kryzysu jego opinie – publikowane m.in. w felietonach na łamach „Financial Timesa” – mogły jednak inwestorom nie wydawać się zbyt przekonywające. Przed dwoma laty 59-letni menedżer wycofał się bowiem z aktywnego zarządzania kapitałem, a jak wiadomo, łatwiej słuchać kogoś, kto na swoich poradach także może stracić. Kto jednak tak pomyślał, tym razem mógł wiele stracić.

Kilka dni po upadku banku Lehman Brothers 15 września 2008 r. Bolton ogłosił, że rynki finansowe wkraczają w ostatnią fazę kryzysu. Nie twierdził, oczywiście, że przecena akcji już się skończyła (w odniesieniu do surowców spodziewał się, że na dobre dopiero się rozpocznie), jednak wskazywał, że kierując się strachem, inwestorzy mogą nie wykorzystać pierwszych kilkunastu dni hossy, które z reguły są najważniejsze.

Tak jak najwięcej entuzjazmu na rynkach widać tuż przed krachem, tak skrajnie pesymistyczne nastroje i ogromna zmienność notowań są sygnałem zbliżającego się odbicia – mówił znany z kontrariańskich przekonań Bolton. „Po raz pierwszy od kilku lat stałem się optymistą (...) Wszystkie czynniki, po których zwykle poznaję ożywienie, są już widoczne (...) Wszyscy są bardzo ostrożni, a to nastraja mnie byczo” – pisał na początku października 2008 r., podkreślając, że własne pieniądze już ulokował w akcjach, głównie państw rozwiniętych.

Z całą pewnością koniec bessy stwierdził dwa miesiące później. Akcje wprawdzie taniały jeszcze do początku marca, ale i tak od chwili wydania przez Boltona rekomendacji „kupuj” do dzisiaj amerykański indeks S&P 500 zyskał 24 proc. Walory banków, które inwestor uznał wówczas za najatrakcyjniejsze, podrożały jeszcze wyraźniej.

Pod koniec października 2009 r., gdy po ośmiu miesiącach hossy wielu analityków ostrzegało, że wyczerpała ona już swój potencjał, Bolton przekonywał spóźnialskich, że wciąż mogą się załapać na zwyżki. Ostrzegał przed inwestowaniem w surowce i koncerny przemysłowe, ale wskazywał, że wyceny producentów dóbr konsumpcyjnych oraz spółek technologicznych wciąż są atrakcyjne. – Okres okazji już minął.

Ale mimo że notowania mocno odbiły się już od dna, rynek byka jeszcze potrwa. To kilkuletnia hossa – mówił na konferencji w Seulu. Optymizm Bolton wykazał, przerywając w listopadzie emeryturę. Ogłosił wówczas, że z początkiem roku przeprowadzi się z Londynu do Hongkongu, gdzie uruchomi nowy fundusz, aby wykorzystać wzrostowy potencjał chińskiej giełdy. – Centrum grawitacji przesunęło się w te strony świata – stwierdził. Jak wskazuje, chociaż wyceny w Chinach nie są już tak okazyjne jak na początku roku, to nie są też tak wysokie, żeby skłaniać do ostrożności.

Nieco więcej sceptycyzmu inwestor wykazuje wobec rynków dojrzałych. W połowie grudnia ocenił, że ożywienie gospodarcze na Zachodzie za pół roku wytraci impet. W tych warunkach, gracze giełdowi powinni, jego zdaniem, postawić na spółki farmaceutyczne i technologiczne, które są mniej wrażliwe na cykle koniunkturalne.

[srodtytul]Mark Mobius - byk [/srodtytul]

Guru rynków wschodzących, którymi zajmuje się już prawie 40 lat. Zarządzający funduszami Templeton Asset Management. Według obiegowych opinii – niemal wieczny byk. Nie są znane żadne jego wypowiedzi, w których przewidywał wybuch kryzysu. Przez cały 2008 r. powtarzał, że spadki na giełdach to tylko chwilowe zjawisko i okazja do nabycia atrakcyjnych cenowo akcji na rynkach wschodzących. Później zapewniał, że rok 2009 będzie rokiem giełdowej hossy, szczególnie na rynkach wschodzących. Jego prognozy zaczęły się sprawdzać dopiero wczesną wiosną.

Wtedy mógł już z uśmieszkiem satysfakcji na ustach radzić inwestorom, by nie przegapili okazji i kupowali walory na parkietach Rosji czy Brazylii, póki są one jeszcze stosunkowo tanie. W czerwcu zapowiadał, że WIG wzrośnie do końca roku o 30 proc. W październiku wykazywał już dużo większą ostrożność co do rynków wschodzących. Mówił wówczas, że akcje notowane na giełdach Brazylii, Rosji, Indii i Chin mogą zyskać 30–40 proc. Ale w ciągu trzech – czterech lat...

W sierpniu Mobius zaczął mówić o możliwej korekcie, do której dojdzie na rynkach wschodzących. Spadki miały sięgnąć 20 proc. i być spowodowane m.in. wysypem dużych ofert pierwotnych na giełdach. Przyznawał jednak, że korekta będzie krótkotrwała. Kiedy holding Dubai World ogłosił pod koniec listopada, że ma kłopoty ze spłatą wielomiliardowego zadłużenia, a światowe giełdy zareagowały na to krótkotrwałą paniką, Mobius twierdził, że może to już być początek korekty. Gdy dubajski kryzys minął, stwierdził, że inwestowanie w Dubaju to długoterminowa okazja. Mimo wszystko Mobius nadal jest więc bykiem. Tyle że nieco ostrożniejszym niż przed upadkiem Lehman Brothers.

[srodtytul]Jim Rogers - byk (ale tylko sektorowy)[/srodtytul]

Na rynku obecny od 1970 r. Wspólnie z Georgem Sorosem zakładał Quantum Fund, stworzył też surowcowy Rogers International Commodity Index (RICI) i odbył motocyklową podróż dookoła świata. Jest uznawany za byka. Ale specyficznego, bo surowcowego. Wieszczy, że rola rolnictwa w przyszłości ogromnie wzrośnie. Rogers żartobliwie więc doradza młodym maklerom i maklerkom, by się uczyli prowadzić traktory. Byłby zapewne traktowany jak nieszkodliwy wariat, gdyby nie inwestował na potęgę w surowce i surowcowe spółki oraz gdyby nie zarabiał na tym dużych pieniędzy.

Prognozy Rogersa dotyczące złota są zawsze bardzo przewidywalne: uważa, że będzie drożeć. W grudniu stwierdził np., że będzie ono w 2010 roku zyskiwać na wartości niezależnie od tego, czy światowa gospodarka będzie się podnosić z kryzysu czy też jej stan się pogorszy. Gospodarcze przyspieszenie sprzyja bowiem wzrostowi cen surowców. Dekoniunktura często zaś prowadzi do zwiększenia deficytu budżetowego, a to z kolei do drukowania pieniędzy, które winduje w górę ceny złota. Złoty kruszec może zaś, dzięki tym czynnikom, zdrożeć w ciągu dekady nawet do 2 tys. USD za uncję.

Jak trafne były dotychczas prognozy Rogersa? W 2007 r. zapowiadał załamanie amerykańskiego rynku finansowego. Później twierdził, że ostry spadek cen surowców rozpoczęty jesienią 2008 r. jest tylko przejściowy a sektor surowcowy będzie pierwszym, który podniesie się z kryzysu. Znacznie gorzej mu szło, jeśli idzie o rynki akcji.

W maju 2009 r. zapowiadał, że trwająca wówczas hossa jest tylko przejściowa, a rynek może się załamać, gdyż giełdowe zwyżki nie są wynikiem prawdziwego ożywienia gospodarczego, lecz pompowania przez rządy pieniędzy w gospodarki. Prognoza ta na razie się nie sprawdziła, ale Rogers obecnie twierdzi, że dolar będzie znacznie tracił na wartości. Sam chyba jednak do końca nie wierzy w swoje przepowiednie, bo w listopadzie przyznał, że przez dwa miesiące kupował „bezwartościowe” dolary, licząc, że w średnim terminie waluta ta zdrożeje.

[srodtytul]Peter Schiff - niedźwiedź[/srodtytul]

Jeśli ktokolwiek może się równać z Nourielem Roubinim, jeśli chodzi o rozgłos, którego przysporzył mu kryzys finansowy, to jest to Peter Schiff, założyciel i główny strateg Euro Pacific Capital. On także na kilka lat przed upadkiem banku Lehman Brothers wieszczył rychłe załamanie na rynkach finansowych i w gospodarce. Chętnie zapraszano go wówczas do programów telewizji CNBC i CNN, aby rozbawiał publiczność i gospodarzy swoimi nieziemskimi, skrajnie liberalnymi, poglądami.

Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Dziś fragmenty tamtych programów robią furorę w Internecie, jego dwie książki należą do najchętniej czytanych pozycji w swoim gatunku, a on sam znów gości w telewizji, lecz w roli wyroczni, a nie komika. Nie zmieniło się tylko jedno: jego prognozy.

Schiff utrzymuje, że Amerykanie za dużo pożyczają, wydają i importują, a za mało oszczędzają, produkują i eksportują. Kryzys był korektą tej nierównowagi. A raczej byłby, gdyby rząd swoimi działaniami stymulacyjnymi nie starał się ponownie napompować bańki. Odwlekanie jej nieuchronnego pęknięcia tylko pogarsza sytuację.

Według niego USA czeka wieloletnia recesja, połączona z inflacją oraz załamaniem dolara i notowań giełdowych. W tej sytuacji zaleca ucieczkę od amerykańskiej waluty w kierunku franka szwajcarskiego i dolara singapurskiego oraz inwestycje w surowce, zwłaszcza złoto, które podrożeje według niego nawet do 5000 tys. USD za uncję. Problem w tym, że jego porady inwestycyjne były identyczne na początku 2009 r. Jego wierni naśladowcy przegapiliby zatem odbicie na Wall Street. Z drugiej strony na surowcach mogli w tym roku zarobić więcej, podobnie jak na akcjach rynków wschodzących, których Schiff nie przekreśla.

[srodtytul]Marc Faber - niedźwiedź[/srodtytul]

Słynny kontrariański (czyli postępujący wbrew opinii ogółu) inwestor znany pod nieco komiksowym przydomkiem Dr. Doom. Przed krachem z 1987 r. przestrzegał inwestorów, by wycofali pieniądze z giełd. W 2000 r. trafnie wskazywał jako korzystne długoterminowe inwestycje: aktywa z rynków wschodzących (szczególnie z Chin), ropę naftową i metale szlachetne. Przez niemal cały zeszły rok mówił o dużej korekcie na giełdach, choć nie wiadomo, czy się spodziewał, jak wielkie okaże się rynkowe załamanie. Na pewno nie zauważył obecnej hossy. W połowie marca 2009 r. mówił przecież: „Zwyżki mogą trwać jeszcze do końca kwietnia. Prawdopodobnie później, w drugiej połowie roku, dojdzie jednak do totalnego załamania, gdy okaże się, że mamy totalną gospodarczą katastrofę”.

Na jesieni, gdy zapowiadane „totalne załamanie” nie nastąpiło, Faber prezentował już znacznie bardziej ostrożne opinie. Przyznał nawet, że polityka rządów i banków centralnych dobrze wpłynęła na giełdy. Co prawda wciąż wierzy, że obecnie nam znany system kapitalistyczny upadnie w ciągu kilku lat, a w USA pojawi się hiperinflacja, jednakże zanim to się stanie, wciąż będzie można dobrze zarobić na giełdach. Zwyżki mogą potrwać jeszcze rok lub półtora. Tak więc indeks S&P 500, zdaniem Fabera, sięgnie w 2010 r.

1250 pkt, choć może przejściowo spaść nawet do 900 pkt. Dolar w dłuższej perspektywie będzie tracił na wartości, chociaż tymczasowo może się umacniać. Najlepszą długoterminową inwestycją będzie złoto, mimo że chwilowo jego cena może spaść do 800 USD za uncję. Faber, choć powszechnie uchodzi za niedźwiedzia, nie stroni więc od wpadania w byczy nastrój.

[srodtytul]Robert Prechter - niedźwiedź[/srodtytul]

Propagator kontrowersyjnej teorii fal Elliotta i wydawca bazującego na niej biuletynu dla inwestorów statusem guru cieszył się w latach 80., gdy przewidział kilkuletnią hossę, a następnie jej koniec jesienią 1987 r. Później jednak, kiedy dwa kolejne załamania giełdowe (w 2000 r. i w 2007 r.) „przewidział” o kilka lat za wcześnie, jego gwiazda zgasła.

Dziś wschodzi znowu. Cokolwiek bowiem można powiedzieć o naukowych podstawach i prognostycznych walorach teorii fal Elliotta, trzeba przyznać, że podczas kryzysu prognozy 60-letniego Prechtera były nadzwyczaj trafne. Teoria ta wskazuje m. in., że ruchy w kierunku przeciwnym do trendu następują w trzech falach. Ponieważ teraz znajdujemy się jakoby w wieloletniej „deflacyjnej depresji”, trend jest spadkowy. Pod koniec lutego br.

Prechter dał sygnał do kupowania akcji, twierdząc, że lada moment zaczynie się korekta wzrostowa. Jej pierwsza fala miała się skończyć w czerwcu po odbiciu indeksu S&P 500 o około 300 pkt. Po krótkiej fali spadkowej miała się rozpocząć ostatnia fala korekty, która powinna dobiec końca na przełomie roku, gdy S&P500 sięgnie 1000–1100 pkt. I rzeczywiście, indeks ten osiągnął dołek na początku marca (676 pkt), zwyżkował do 12 czerwca (do 942 pkt), po czym nastąpiła miesięczna korekta i kolejna faza zwyżkowa. Dziś S&P 500 oscyluje wokół 1110 pkt.

Zgodnie ze scenariuszem Prechtera wkrótce powinna powrócić bessa, która przebije marcowe dołki. Jest on o tym przekonany do tego stopnia, że w połowie grudnia nie tylko apelował o powstrzymanie się od inwestowania w akcje, ale wręcz zachęcał do grania na ich przecenę z wykorzystaniem dźwigni.

A co potem? Rynek niedźwiedzia potrwa – jak twierdził analityk w lipcowym wywiadzie dla „Parkietu” – jeszcze blisko siedem lat. Indeks Dow Jones tąpnie poniżej 1000 pkt (obecnie około 10 300), a ropa do 10 USD za baryłkę (obecnie około 70 USD). Zwyciężą ci, którzy ulokują kapitał w najbezpieczniejszych bonach skarbowych i złocie.

[srodtytul]Bill Gross - niedźwiedź[/srodtytul]

Założyciel PIMCO, czyli jednego z największych (jeśli nie największego) funduszy obligacji na świecie. Wielokrotny zdobywca tytułu najlepszego zarządzającego przyznawanego przez firmę analityczną Morningstar. Inwestor niebojący się stawiać długoterminowych i kontrowersyjnych prognoz. Światowego kryzysu jednak raczej nie przewidział. Co więcej, inwestował w toksyczne aktywa, czyli obligacje Fannie Mae i Freddie Mac, znacjonalizowanych firm finansujących rynek nieruchomości.

W kryzysowych miesiącach zimy 2008/2009 i wiosny 2009 r. wieszczył głównie spadek wartości dolara i twierdził, że rządowe obligacje są przewartościowane. Uzależniał też ożywienie na giełdach od spadku premii za ryzyko kredytowe. Był sceptyczny co do rynków Europy Środkowo-Wschodniej, gdyż uważał je za najmocniej wystawione na kryzys.

Obecnie wciąż pozostaje sceptyczny wobec ożywienia gospodarczego w USA. Uważa, że Fed nie podniesie stóp, póki nie zdoła wystarczająco rozruszać rynku kredytowego. Jego zdaniem może to w ogóle nie nastąpić w 2010 r. Obligacje emitowane przez spółki będą więc raczej słabą inwestycją. Akcje banków i wielu innych firm nie będą zaś przynosić takiej stopy zwrotu jak w 2009 r., gdyż ożywienie wciąż będzie powolne, a rząd będzie zwiększał regulację w gospodarce.

Dobrą inwestycją mogą się jednak okazać akcje spółek użyteczności publicznej. – Przyszły model amerykańskiego kapitalizmu będzie odzwierciedlał ich sposób działania. Poza tym ich ceny znajdują się już tylko w połowie drogi między szczytami z 2007 r. a dołkami z 2008 r. – uzasadnia Gross. Sam jednak zwiększył odsetek akcji w swoim portfelu do poziomu sprzed upadku Lehman Brothers. Jak widać, temu niedźwiedziowi nieobce są bycze zachowania.

Parkiet PLUS
Obligacje w 2025 r. Plusy i minusy możliwych obniżek stóp procentowych
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Parkiet PLUS
Zyski zamienione w straty. Co poszło nie tak
Parkiet PLUS
Prezes Ireneusz Fąfara: To nie koniec radykalnych ruchów w Orlenie
Parkiet PLUS
Powyborcze roszady na giełdach
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Parkiet PLUS
Unijne regulacje wymuszą istotne zmiany na rynku biopaliw
Parkiet PLUS
Prezes Tauronu: Los starszych elektrowni nieznany. W Tauronie zwolnień nie będzie