Przykładowo, prestiżowy ośrodek badania opinii publicznej Pew podał, że wśród Amerykanów, którzy z dużym prawdopodobieństwem udadzą się do urn, 48 proc. zamierza głosować na Obamę, a 45 proc. na Romneya. Tydzień temu sondaż tego samego ośrodka wykazał jednakowe poparcie dla oby kandydatów, na poziomie 47 proc. Za wygraną Obamy przemawia m.in. to, że pod jego rządami indeks S&P 500 zyskał ponad 60 proc. Tymczasem według analityków Socioeconomics Institute - firmy analitycznej Roberta Prechtera - zmiana indeksu akcyjnego to najlepszy predyktor wyniku wyborów.

To teoretycznie dobra wiadomość dla inwestorów. Historycznie rzecz biorąc, koniunktura na rynku akcji była bowiem lepsza, gdy w Waszyngtonie rządził demokrata. Ostatnio analitycy banku inwestycyjnego Barclays wyliczyli, że od 1929 r. akcje w USA drożały o 10,8 proc. rocznie, gdy w Białym Domu mieszkał demokrata, i tylko o 2,7 proc., gdy jego gospodarzem był republikanin.

Z drugiej strony, to tylko statystyka, a jej moc predykcyjna jest ograniczona. Także Wall Street zdaje się wierzyć, że tym razem historia się nie powtórzy, bo stawia na Romneya. Dodatkowo, statystycznie rzecz biorać pierwszy rok po wyborach prezydenckich jest dla amerykańskiej giełdy najsłabszy w czteroletnim cyklu prezydenckim.