Nierównowaga na rynku pracy nie będzie sprzyjała dezinflacji

Stagnacja, a nawet spadek zatrudnienia, które widać w Polsce w ostatnich miesiącach, nie wyglądają na przejaw osłabienia zapotrzebowania na pracowników, tylko raczej wynik ich ograniczonej dostępności. Jeśli tak, to nie należy oczekiwać wyhamowania wzrostu płac.

Publikacja: 09.08.2023 21:00

Nierównowaga na rynku pracy nie będzie sprzyjała dezinflacji

Foto: Bartek Sadowski

Staramy się jak najszybciej zlikwidować nadmierną inflację, ale nie powodując katastrofy humanitarnej. Tak, żeby nie spowodować fali bankructw i wzrostu bezrobocia – mówił w lutym prezes NBP Adam Glapiński. – Spowolnienie wzrostu gospodarczego, łagodne i przejściowe, ale bez wzrostu bezrobocia – to najlepsza droga wyjścia z wysokiej inflacji. Nie możemy dopuścić do tego, żeby to lekarstwo (podwyżki stóp procentowych – red.) było nadmiernie gorzkie, nie możemy dopuścić do recesji i wzrostu bezrobocia – tłumaczył z kolei na konferencji prasowej w czerwcu. Już od niemal roku, czyli ostatniej podwyżki stóp w Polsce, potencjalne koszty społeczne zacieśniania polityki pieniężnej są głównym argumentem prezesa NBP, aby tego procesu nie kontynuować – a ostatnio, aby zacząć go wkrótce odwracać.

Zwolennicy większych podwyżek stóp argumentowali, że polski rynek pracy jest znacznie mniej wrażliwy na zacieśnianie polityki pieniężnej niż dawniej i trudno oczekiwać, aby nawet bardziej zdecydowana walka z inflacją doprowadziła do istotnego wzrostu stopy bezrobocia. Do niedawna dane z gospodarki szły im w sukurs. Ślady osłabienia koniunktury widać było wszędzie poza rynkiem pracy. Druga strona sporu miała na to odpowiedź: rynek pracy reaguje na spowolnienie jako ostatni, z dużym opóźnieniem. Właśnie dlatego sternicy polityki pieniężnej muszą wykazywać się dużą ostrożnością, aby nie dać się zwieść pozornemu brakowi efektów podwyżek stóp. W przeciwnym wypadku nie uda się przeprowadzić tzw. miękkiego lądowania gospodarki, czyli schłodzić jej na tyle, aby inflacja wróciła do celu NBP, nie powodując dotkliwego bezrobocia.

Chłodniej na rynku?

W ostatnim czasie pojawiło się sporo danych, które sugerują, że na rynku pracy rzeczywiście rozpoczęło się ochłodzenie. Na początku czerwca GUS opublikował dane o popycie na pracę w I kwartale br. Wskazywały one, że w tamtym okresie w gospodarce było 114,9 tys. wolnych miejsc pracy, o 27,6 proc. mniej niż rok wcześniej. W rezultacie wskaźnik wolnych miejsc pracy (udział wakatów w ogólnej liczbie miejsc pracy, tj. obsadzonych i wolnych) spadł do 0,9 proc. z ponad 1,2 proc. rok wcześniej. Pomijając pandemiczny 2020 r., niżej był poprzednio w 2016 r. W II kwartale, jak się wydaje, poprawy nie było, choć dostępne są tylko dane z urzędów pracy, gdzie pracodawcy zgłaszają zaledwie co szósty wakat. Na koniec czerwca w urzędach tych figurowało niespełna 77 tys. ofert pracy, o 7 proc. mniej niż rok wcześniej i o 13 proc. mniej niż średnio w tym samym momencie w ostatnich dziesięciu latach.

Niepokojące sygnały płyną też z sektora przedsiębiorstw (obejmuje firmy z co najmniej dziesięcioma pracownikami), gdzie w czerwcu przeciętne zatrudnienie zmalało o około 5 tys. etatów. W maju spadek był wprawdzie nawet głębszy, ale nie było w tym nic zaskakującego. Tymczasem w czerwcu zniżki zatrudnienia są rzadkością. Poprzednią GUS odnotował w 2009 r., w czasie zawirowań związanych z globalnym kryzysem finansowym. W ciągu dziesięciu lat przed 2020 r. (pandemia wywołała duże wahania zatrudnienia bez związku z koniunkturą) czerwiec przynosił zawsze zwyżki zatrudnienia, średnio o 11 tys. etatów. Także lipiec jest zwykle pod tym względem bardzo udany, choćby dlatego, że wakacje sprzyjają popytowi na pracę w usługach. We wspomnianej dekadzie przed pandemią zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw w lipcu zwiększało się średnio o blisko 7 tys. etatów. Tymczasem ankietowani przez „Parkiet” ekonomiści szacują, że w lipcu br. zwiększyło się jedynie o 0,1 proc. rok do roku, co implikuje zwyżkę o niespełna 2 tys. etatów wobec czerwca. Byłby to najgorszy wynik od 2013 r.

Na spadek popytu na pracowników zdają się też wskazywać wyniki ankietowych badań wśród firm. Ankieta wśród menedżerów logistyki przedsiębiorstw przemysłowych, na podstawie której powstaje wskaźnik PMI, sugeruje, że w lipcu w tym sektorze zatrudnienie zmalało już 14. miesiąc z rzędu. Za przejaw pogorszenia koniunktury na rynku pracy uważać można również hamowanie wzrostu płac. W czerwcu w sektorze przedsiębiorstw przeciętne wynagrodzenie wzrosło o 11,9 proc. rok do roku, najmniej od lutego 2022 r., jeśli pominąć nietypowy grudzień (firmy wstrzymały się z podwyżkami, żeby zrobić w budżetach miejsce na duży wzrost płacy minimalnej z początkiem br.). W lipcu, jak szacują ekonomiści, wzrost płac wyhamował do 11 proc. z 12,7 proc. średnio w pierwszym półroczu i 12,9 proc. w 2022 r. Na pierwszy rzut oka to już koniec rynku pracownika.

Trudniej o pracowników

Ale dane z rynku pracy z ostatnich miesięcy można interpretować też inaczej. Spadek zatrudnienia w br. niekoniecznie odzwierciedla osłabienie popytu na pracowników. Wydaje się, że problemem jest raczej dostępność rąk do pracy. W ankiecie, na której bazuje PMI, menedżerowie firm wprost wskazują, że nie prowadzą szeroko zakrojonych zwolnień, tylko nie uzupełniają wakatów po dobrowolnych odejściach. To wniosek spójny z raportem Grafton Recruitment z początku sierpnia, wedle którego 53 proc. ankietowanych firm przemysłowych w II kwartale za największe wyzwanie uważało trudności ze znalezieniem wykwalifikowanej kadry.

Na to, że wzrost zatrudnienia uniemożliwia bariera podażowa, a nie popytowa, zdaje się też wskazywać rozbieżność między zmianami przeciętnego zatrudnienia (przeliczonego na pełne etaty) a zmianami liczby zatrudnionych w sektorze przedsiębiorstw. Od stycznia (porównania do grudnia są niemiarodajne ze względu na aktualizację próby przedsiębiorstw, której GUS dokonuje w styczniu) do czerwca ten pierwszy wskaźnik zmalał o 17 tys. etatów, drugi zaś jedynie o 3 tys. To prawdopodobnie przejaw tzw. chomikowania pracowników: nawet w obliczu osłabienia koniunktury firmy wolą zmniejszać ich czas pracy, niż zwalniać. Trudno dostrzec tu jednak załamanie zapotrzebowania na pracowników, które mogłoby poskutkować wzrostem stopy bezrobocia. Podobny obraz malują dane z szerokiej gospodarki, choć są trudniej dostępne i mniej precyzyjne niż te dotyczące sektora przedsiębiorstw. W I kwartale, jak wynika z Badania Aktywności Ekonomicznej Ludności, w Polsce pracowało blisko 16,8 mln osób, o 0,5 proc. więcej niż rok wcześniej. To wzrost minimalny, ale – po pierwsze – prawdopodobnie zaniżony, bo nie obejmuje wielu uchodźców. Po drugie, świadczy raczej o problemach demograficznych niż o malejącym popycie na pracowników. Wskaźnik zatrudnienia, tzn. odsetek osób w wieku 15–74 lata, w ciągu roku wzrósł o 0,7 pkt proc., a w ciągu trzech lat o 2,5 pkt proc. – to jeden z najlepszych wyników w UE.

Kosztowna praca

A co z malejącą liczbą wakatów? I to, paradoksalnie, można zinterpretować inaczej niż jako przejaw słabnącego zapotrzebowania na pracowników. Być może firmy, zniechęcone bezowocnym poszukiwaniem kadr, publikują mniej ofert, bo jest to dla nich kosztowne. Dla oceny tendencji na rynku pracy ważniejsze niż sama liczba wakatów jest to, ile jest ich w stosunku do potencjalnych kandydatów do pracy. W tym przypadku skazani jesteśmy jednak na bardzo niedokładne przybliżenie: liczbę bezrobotnych zarejestrowanych w urzędach pracy przypadających na jedną zgłoszoną ofertę pracy. W czerwcu ten wskaźnik wynosił 10,2 – minimalnie więcej niż rok wcześniej, ale wciąż bardzo mało na tle historycznym.

W tym świetle także hamowanie płac nie jest raczej przejawem silnego ochłodzenia na rynku pracy. W lipcu spadek dynamiki wynagrodzeń odzwierciedla głównie wysoką bazę odniesienia sprzed roku, gdy przeciętna płaca w sektorze przedsiębiorstw – za sprawą premii w górnictwie, energetyce i leśnictwie – podskoczyła o niemal 16 proc. rok do roku, najbardziej od 2000 r. Ewentualne dalsze hamowanie wzrostu wynagrodzeń może zaś wskazywać, że przedsiębiorstwa tak jak w grudniu ub.r. będą robiły w budżetach miejsce na duże podwyżki, które wymusi wzrost płacy minimalnej w 2024 r. (o około 20 proc., tak jak w br.). Stąd analitycy z Polskiego Instytutu Ekonomicznego sądzą, że nawet w przyszłym roku dynamika wynagrodzeń w sektorze przedsiębiorstw wyniesie średnio 11,7 proc. rok do roku, niewiele mniej niż w br. I to przy niższej inflacji, co teoretycznie będzie zmniejszało gotowość pracowników do renegocjacji warunków pracy. Ekonomiści NBP prognozowali, że w gospodarce narodowej – gdzie od połowy ub.r. płace rosły szybciej niż w sektorze przedsiębiorstw – przeciętne wynagrodzenie w 2024 r. wzrośnie o 9,2 proc.

Nawet jeśli wzrost płac miałby pozostać tak szybki, jak przewiduje PIE, nie oznaczałoby to automatycznie, że rynek pracy będzie źródłem presji inflacyjnej. Wzrost kosztów pracy nie był istotnym źródłem wzrostu cen w ostatnich latach. Było to jednak możliwe dlatego, że dynamika płac była niższa niż cen. Inaczej: udział kosztów pracy w kosztach całkowitych firm systematycznie malał, bo inne koszty rosły szybciej, co windowało ceny końcowe. W najbliższych kwartałach warunki będą inne. Departament Analiz i Badań Ekonomicznych NBP, prezentując w lipcu prognozy, oceniał, że w warunkach słabego popytu firmy będą się godziły na spadek marż zysku, czyli wzrost kosztów pracy wezmą na siebie, zamiast przerzucać go na ceny. Nie jest to jednak oczywiste. Skoro w lipcu dynamika płac przewyższyła dynamikę cen, można oczekiwać, że dojdzie do odbicia popytu konsumpcyjnego. – Reguła kciuka mówi, że na dłuższą metę wzrost płac realnych odpowiada wzrostowi produktywności. Produktywność rośnie w Polsce w tempie około 3 proc. średniorocznie. Jeśli wzrost płac miałby się utrzymać w okolicy 10–12 proc., to inflacja musiałaby wynosić 7–-9 proc. – mówi Mikołaj Raczyński, ekonomista, dyrektor zarządzający firmy Portu w Polsce.

Wszystko to sugeruje, że przeciwnicy dalszego zacieśniania polityki pieniężnej – a tym bardziej zwolennicy jej rozluźniania już w najbliższych miesiącach – uzasadnienia dla takiej decyzji muszą szukać raczej poza rynkiem pracy. Ten bowiem prawdopodobnie będzie w najbliższych latach wciąż czynnikiem podtrzymującym presję na wzrost cen.

Analizy rynkowe
Spółki z potencjałem do portfela na 2025 rok. Na kogo stawiają analitycy?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Analizy rynkowe
Prześwietlamy transakcje insiderów. Co widać między wierszami?
Analizy rynkowe
Co czeka WIG w 2025 roku? Co najmniej stabilizacja, ale raczej wzrosty
Analizy rynkowe
Marże giełdowych prymusów w górę
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Analizy rynkowe
Tydzień na rynkach: Rajd św. Mikołaja i bitcoina
Analizy rynkowe
S&P 500 po dwóch bardzo udanych latach – co dalej?