Staramy się jak najszybciej zlikwidować nadmierną inflację, ale nie powodując katastrofy humanitarnej. Tak, żeby nie spowodować fali bankructw i wzrostu bezrobocia – mówił w lutym prezes NBP Adam Glapiński. – Spowolnienie wzrostu gospodarczego, łagodne i przejściowe, ale bez wzrostu bezrobocia – to najlepsza droga wyjścia z wysokiej inflacji. Nie możemy dopuścić do tego, żeby to lekarstwo (podwyżki stóp procentowych – red.) było nadmiernie gorzkie, nie możemy dopuścić do recesji i wzrostu bezrobocia – tłumaczył z kolei na konferencji prasowej w czerwcu. Już od niemal roku, czyli ostatniej podwyżki stóp w Polsce, potencjalne koszty społeczne zacieśniania polityki pieniężnej są głównym argumentem prezesa NBP, aby tego procesu nie kontynuować – a ostatnio, aby zacząć go wkrótce odwracać.
Zwolennicy większych podwyżek stóp argumentowali, że polski rynek pracy jest znacznie mniej wrażliwy na zacieśnianie polityki pieniężnej niż dawniej i trudno oczekiwać, aby nawet bardziej zdecydowana walka z inflacją doprowadziła do istotnego wzrostu stopy bezrobocia. Do niedawna dane z gospodarki szły im w sukurs. Ślady osłabienia koniunktury widać było wszędzie poza rynkiem pracy. Druga strona sporu miała na to odpowiedź: rynek pracy reaguje na spowolnienie jako ostatni, z dużym opóźnieniem. Właśnie dlatego sternicy polityki pieniężnej muszą wykazywać się dużą ostrożnością, aby nie dać się zwieść pozornemu brakowi efektów podwyżek stóp. W przeciwnym wypadku nie uda się przeprowadzić tzw. miękkiego lądowania gospodarki, czyli schłodzić jej na tyle, aby inflacja wróciła do celu NBP, nie powodując dotkliwego bezrobocia.
Chłodniej na rynku?
W ostatnim czasie pojawiło się sporo danych, które sugerują, że na rynku pracy rzeczywiście rozpoczęło się ochłodzenie. Na początku czerwca GUS opublikował dane o popycie na pracę w I kwartale br. Wskazywały one, że w tamtym okresie w gospodarce było 114,9 tys. wolnych miejsc pracy, o 27,6 proc. mniej niż rok wcześniej. W rezultacie wskaźnik wolnych miejsc pracy (udział wakatów w ogólnej liczbie miejsc pracy, tj. obsadzonych i wolnych) spadł do 0,9 proc. z ponad 1,2 proc. rok wcześniej. Pomijając pandemiczny 2020 r., niżej był poprzednio w 2016 r. W II kwartale, jak się wydaje, poprawy nie było, choć dostępne są tylko dane z urzędów pracy, gdzie pracodawcy zgłaszają zaledwie co szósty wakat. Na koniec czerwca w urzędach tych figurowało niespełna 77 tys. ofert pracy, o 7 proc. mniej niż rok wcześniej i o 13 proc. mniej niż średnio w tym samym momencie w ostatnich dziesięciu latach.
Niepokojące sygnały płyną też z sektora przedsiębiorstw (obejmuje firmy z co najmniej dziesięcioma pracownikami), gdzie w czerwcu przeciętne zatrudnienie zmalało o około 5 tys. etatów. W maju spadek był wprawdzie nawet głębszy, ale nie było w tym nic zaskakującego. Tymczasem w czerwcu zniżki zatrudnienia są rzadkością. Poprzednią GUS odnotował w 2009 r., w czasie zawirowań związanych z globalnym kryzysem finansowym. W ciągu dziesięciu lat przed 2020 r. (pandemia wywołała duże wahania zatrudnienia bez związku z koniunkturą) czerwiec przynosił zawsze zwyżki zatrudnienia, średnio o 11 tys. etatów. Także lipiec jest zwykle pod tym względem bardzo udany, choćby dlatego, że wakacje sprzyjają popytowi na pracę w usługach. We wspomnianej dekadzie przed pandemią zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw w lipcu zwiększało się średnio o blisko 7 tys. etatów. Tymczasem ankietowani przez „Parkiet” ekonomiści szacują, że w lipcu br. zwiększyło się jedynie o 0,1 proc. rok do roku, co implikuje zwyżkę o niespełna 2 tys. etatów wobec czerwca. Byłby to najgorszy wynik od 2013 r.