Ponad 30 proc. wzrostu głównych indeksów giełdowych nie przełożyło się na napływy do funduszy akcji od początku roku (saldo za ostatnie 12 miesięcy wyniosło – 0,7 mld PLN ). Biorąc pod uwagę dość zaawansowany etap wzrostów, nie byłoby to może akurat dziś powodem do zmartwień (lepiej żeby klienci kupowali akcje taniej niż drożej), ale taka sytuacja – niska popularność tego typu inwestycji – utrzymuje się już od wielu lat. Tłumaczenie w czasie hossy „klienci nie kupują bo jest drogo”, a w czasie bessy „bo boją się o dalsze spadki” chyba nie do końca wyjaśnia niską popularność ryzykownych inwestycji w akcje (czy to poprzez fundusze czy bezpośrednio), bo w tym czasie rośnie popularność np. kryptowalut.
Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy (bynajmniej oczywiście nie najważniejszą) znamy – skomplikowana ankieta MiFID, będąca czasami barierą wejścia zniechęcającą do rozpoczęcia inwestowania. Brak jej uzupełnienia rodzi wymierny skutek: nie można klientowi zaprezentować oferty w tym obszarze. A nawet gdy klient zrobił test, to przekazanie oferty dla instrumentu, który jest mu nieznany jest niewykonalne. Wyobraźmy sobie, jak wyglądałaby sprzedaż nowego typu produktu w Biedronce, gdyby jego reklama czy prezentacja w gazetce w jakiejkolwiek formie była zakazana. Dodajmy do tego dyskryminację podatkową rynku kapitałowego vs rynek nieruchomości (drugi obszar popularny wśród Polaków) i mamy już dwa czynniki spowalniające sprzedaż produktów inwestycyjnych.
Jeśli już jesteśmy przy podatkach, to widzę też inną przyczynę niewielkiej popularności inwestycji kapitałowych – po prostu Polaków na nie nie stać (też mentalnie – chodzi o ryzyko utraty nawet części kapitału). Gdy tylko Polak zaczyna wystarczająco zarabiać, aby po opłaceniu rachunków czy kosztów życia zostały mu wolne środki na inwestycje, jest karany ponad 50-proc. stopą podatkowo-daninową. Taka sytuacja nie występuje w innych krajach regionu, gdzie system podatkowy ma więcej progów, a i stawka ponad 50 proc. pojawia się przy kwotach wyższych niż w Polsce (lub nigdy).
Od czasu do czasu pojawiają się artykuły, że przy ogromnej wartości depozytów detalicznych w systemie bankowym mamy spore możliwości, żeby niską skłonność do inwestowania na rynkach akcji zwiększyć. Nie powinniśmy się jednak aż tak oszukiwać: większość depozytów to oszczędności na czarną godzinę o wartości 1-2 pensji albo "osad" po otrzymaniu wynagrodzenia. Trudno też oczekiwać, że osoby trzymające środki w banku od razu przeskoczą do funduszy akcji – bardziej naturalny byłby etap przejściowy w postaci obligacji skarbowych czy funduszy dłużnych, z czym wcale nie jest tak różowo (sprzedaż funduszy dłużnych ostatnich 12 miesiącach – ok. 3 proc. wartości depozytów detalicznych, przy wzroście lokat o 9 proc.)
Nie da się ukryć, że klientom TFI hossa ostatnich lat przeszła koło nosa. Wciąż niska popularność inwestycji zagranicznych i niechęć do dywersyfikacji klientów przy niemożności zaoferowania zdywersyfikowanego portfela przez sprzedawców (bo tu dodatkowo nie obędzie się bez umowy na doradztwo, tak jakby w 80-90 proc. przypadków nie wystarczyła profesjonalnie przeprowadzona rozmowa maklera czy doradcy inwestycyjnego z klientem) sprawiły, że Polacy nie skorzystali także praktycznie wcale z hossy na rynku amerykańskim. A należałoby zmienić po prostu paradygmat inwestowania i wyraźnie oddzielić spekulowanie od inwestowania długoterminowego.