Gdy na początku 2014 r. premier Donald Tusk cieszył się, że realny jest wzrost PKB o 3 proc., pan wskazywał, że takie tempo rozwoju to porażka, biorąc pod uwagę potencjał polskiej gospodarki. Teraz gospodarka przyspiesza, pod koniec roku może już rosnąć w tempie 4-procentowym. To zadowalający rezultat?
Gdy gospodarka przyspiesza, zawsze należy się cieszyć. Ale tak naprawdę liczy się nie to, czy w danym momencie tempo wzrostu PKB jest o 0,5 pkt proc. wyższe, czy niższe, ale to, jakie są długoterminowe perspektywy gospodarki, do jakiej równowagi zmierza. A w Polsce te perspektywy w dużej mierze zależą od demografii i jej wpływu na stabilność finansów publicznych. Otóż mamy niebilansujący się system emerytalny. Od około 20 lat średnia dzietność wynosi w Polsce 1,3, co oznacza, że pokolenie dzieci jest o 33 proc. mniej liczne, niż pokolenie rodziców. Gdy coraz mniej liczne pokolenia będą wchodziły na rynek pracy, a liczne pokolenia z niego schodziły, to albo będzie trzeba podwyższyć podatkowe obciążenia pracy, albo obniżyć siłę nabywczą emerytur. Jeśli chodzi o szukanie rozwiązania tego problemu, to ostatnich osiem lat było straconym czasem. Przejadamy tzw. premię demograficzną, czyli sytuację, gdy pracują stosunkowo liczne pokolenia, a w wieku emerytalnym są stosunkowo mniej liczne. Odwrotność tej sytuacji to grzywna demograficzna, którą Polska już niedługo zacznie płacić. A wówczas trudno będzie utrzymać wzrost PKB nie tylko zbliżony do obecnego, ale choćby drobne 1%. Krótko mówiąc, jeśli nie urealnimy systemu emerytalnego, to przy takim bilanse demograficznym, stanie się on główną barierą konkurencyjności naszej gospodarki w pierwszej połowie XXI w.
Rozumiem, że reforma systemu emerytalnego jest potrzebna, aby ZUS nie zbankrutował, ale przecież nie zastopowałaby starzenia się polskiego społeczeństwa. Dlaczego więc uważa pan, że to właśnie zmiany w systemie emerytalnym są kluczem do podtrzymania obecnego potencjału rozwoju?
Polepszenie stanu finansów publicznych przekłada się na wzrost konkurencyjności. Po drugie, gdyby został zreformowany system emerytalny, tak, aby ludzie brali większą odpowiedzialność za swoją przyszłość, to przypuszczalnie mieliby większą motywację, żeby dobrze odnajdywać się na rynku pracy, a być może także, aby mieć liczniejsze potomstwo. A wówczas mniejsze byłyby też obciążenia fiskalne przyszłych pokoleń. Uogólniając, chodzi o to, jak dzielimy produkt krajowy. Jeśli nadmierny jest udział w nim tych, którzy skupiają się na konsumpcji – czyli starszych pokoleń – to za mało zostaje na wychowanie przyszłych pokoleń oraz na inwestycje. W Polsce, co mnie niepokoi, niedocenia się funkcji inwestycji. Mamy też małe, na tle innych państw, wydatki na badania i rozwój, także wśród wydatków publicznych, nawet biorąc pod uwagę transfery z UE, mało jest tych stricte inwestycyjnych. Rozbudowujemy wprawdzie infrastrukturę, ale nie widać takiej wizji, jak w XX-leciu międzywojennym, gdy rozwijano np. Centralny Okręg Przemysłowy. A czy dziś inwestujemy w rozwój jakiejś branży, jakiejś technologii, produkcji?
W XX-leciu międzywojennym Polska wymagała odbudowy. A dziś jesteśmy członkami Unii Europejskiej, w której – przynajmniej teoretycznie – publiczna pomoc dla wybranych branż jest zakazana.