– Następnym razem, gdy jakiś polityk stwierdzi, że rząd musi ciąć wydatki, bo poważni ekonomiści twierdzą, że dług to coś strasznego, słuchacze parskną śmiechem. Powinni byli tak reagować już dawno, ale odtąd będzie to społecznie akceptowalne – oświadczył w 2013 r. Paul Krugman, noblista w dziedzinie ekonomii z Uniwersytetu Princeton. Odnosił się do błędów, które grupa młodych ekonomistów znalazła w głośnym artykule Carmen Reinhart i Kennetha Rogoffa, wedle których dług publiczny powyżej 90 proc. PKB idzie w parze z wolniejszym wzrostem gospodarczym. Wygląda na to, że Krugman miał rację. Sześć lat później poważni ekonomiści twierdzą raczej, że dług straszny nie jest. Rządów nie obowiązują te same ograniczenia budżetowe, co zwykłych śmiertelników, którzy w ciągu swojego życia nie mogą wydać więcej, niż zarobią. Gospodarstwom domowym i przedsiębiorstwom dług umożliwia tylko przesuwanie wydatków w czasie. Lunch, za który mogliby zapłacić dopiero jutro, dzięki kredytowi mogą zjeść już dzisiaj. Rządom kredyt pozwala zaś często zjeść lunch za darmo.
Niskie stopy to norma, nie wyjątek
Nie są to rzecz jasna poglądy powszechnie akceptowane przez ekonomistów, ale też w tej nauce konsensus jest rzadki. Mieszczą się natomiast w głównym nurcie ekonomii. Za przedstawiciela tego nurtu z pewnością można bowiem uznać Oliviera Blancharda, byłego głównego ekonomistę Międzynarodowego Funduszu Walutowego, do niedawna prezydenta Amerykańskiego Stowarzyszenia Ekonomistów (AEA), „etatowego" pretendenta do Nobla w dziedzinie ekonomii. Swój pożegnalny prezydencki wykład dla członków AEA, wygłoszony w styczniu, Blanchard poświęcił właśnie kwestii bezpiecznego poziomu długu publicznego. „W pewnym (zapewne nadmiernym) uproszczeniu, niskie stopy procentowe wysyłają sygnał, że dług może nie mieć istotnych kosztów fiskalnych, a jego koszty społeczne mogą być ograniczone" – przekonywał.
Blanchard, który obecnie reprezentuje Instytut Petersona (PIEE), przypomniał, że jeśli rentowność obligacji skarbowych (r) jest niższa od tempa wzrostu nominalnego PKB (g), to nawet stałe utrzymywanie deficytu w sektorze finansów publicznych nie musi prowadzić do wzrostu długu publicznego w relacji do PKB. Ba, tak liczony dług może nawet maleć. Gdyby jednak rósł, również nie musi być to dla rządów powód do niepokoju. Gdy warunek r
Firmy oddały pole rządowi
Warto podkreślić, że tezy byłego głównego ekonomisty MFW nie dotyczą sytuacji, gdy deficyt budżetowy to efekt ekspansywnej polityki fiskalnej, która ma pobudzić wzrost gospodarczy. Keynesowskie zalecenie, że rządy powinny postępować antycyklicznie, jest dość powszechnie akceptowane, ale jego elementem jest też obniżanie długu publicznego w tłustych latach, aby stworzyć przestrzeń do jego zwiększenia w latach chudych. W tym przypadku kontrowersje dotyczą głównie definicji dekoniunktury. Część ekonomistów uważa na przykład, że ekspansywna polityka fiskalna jest i będzie uzasadniona jeszcze przez wiele lat, aby skompensować słabość prywatnego popytu w związku z tzw. długoterminową stagnacją (secular stagnation), z którą zmagają się jakoby dojrzałe gospodarki wskutek m.in. starzenia się ludności, wzrostu nierówności i niskiej dynamiki inwestycji. W opublikowanym w 2012 r. artykule Lawrence Summers z Uniwersytetu Harvarda i Bradford DeLong z Uniwersytetu Kalifornijskiego przekonywali wręcz, że w związku z istnieniem tzw. histerezy (tendencją do utrwalania się pewnych zjawisk gospodarczych, np. bezrobocia) przeciwstawianie się sekularnej stagnacji może na dłuższą metę sprzyjać redukcji długu publicznego, nawet jeśli początkowo skutkuje jego wzrostem. Nawet w tej narracji kryje się jednak założenie, że gdy w końcu koniunktura się poprawi, dług będzie trzeba zmniejszyć. Blanchard tymczasem twierdzi, że dążenie do ograniczenia zadłużenia nawet w okresie prosperity nie musi być roztropne.