Fama i Shiller w jednym obozie
Dlatego za przełomowe wydarzenie może uchodzić list otwarty wybitnych 38 ekonomistów, który w styczniu ukazał się na łamach „Wall Street Journal". Sygnatariusze, wśród których było 27 laureatów wspomnianej wyżej nagrody, czterech byłych przewodniczących Rezerwy Federalnej, dwóch byłych amerykańskich sekretarzy skarbu oraz 15 byłych szefów rady doradców ekonomicznych Białego Domu, apelowali o wprowadzenie w USA podatku od emisji dwutlenku węgla w wariancie znanym jako plan Bakera-Schultza, czyli przewidującym oddanie przychodów z tego tytułu Amerykanom w postaci „dywidendy węglowej". Na liście rzeczników tej koncepcji są ekonomiści, którzy w innych sprawach mają biegunowo różne poglądy, np. Eugen Fama i Robert Shiller. W połowie lutego Betsey Stevenson z Uniwersytetu w Michigan, była doradczyni Baracka Obamy, informowała na Twitterze, że list otwarty podpisało już 3333 ekonomistów. „To historyczne oświadczenie ekonomistów pokazuje bezprecedensowy konsensus w sprawie rozwiązania problemu zmiany klimatu" – pisała. Obecnie sygnatariuszy jest ponad 3415, a Rada Przywództwa Klimatycznego (ang. Climate Leadership Council – CLC) deklaruje na swojej stronie internetowej, że napisany z jej inicjatywy list jest „największym publicznym oświadczeniem ekonomistów w historii".
O tym, że spośród wielu możliwych sposobów na ograniczenie emisji gazów cieplarnianych podatek od dwutlenku węgla cieszy się dużym poparciem ekonomistów, wiadomo od lat. W 2012 r. Inicjatywa na rzecz Globalnych Rynków (IGM), ośrodek naukowy działający w ramach Uniwersytetu Chicagowskiego, regularnie bada opinię sporej grupy cenionych ekonomistów (początkowo było ich 40, ostatnio 50) na temat rozmaitych propozycji i koncepcji z zakresu polityki gospodarczej i finansów, przedstawiła im do oceny takie zdanie: „Bezpośrednie środki zniechęcające do emitowania dwutlenku węgla, takie jak podatek węglowy lub rynek pozwoleń na emisję, są bardziej skuteczne, niż wymóg mieszania paliw z etanolem pochodzenia roślinnego" (promocja tzw. biopaliw była jednym z elementów polityki klimatycznej administracji Baracka Obamy). Zgodzili się z nim wszyscy ankietowani, co w sondażu IGM jest rzadkością.
Podatek zgodny z duchem rynku
Szerokie poparcie dla opodatkowania emisji CO2 nie powinno dziwić. Ekonomiści powszechnie uważają, że w gospodarce rynkowej podatki to najwłaściwsza metoda wpływania na popyt na rozmaite dobra (i antydobra). Stąd z nadmierną konsumpcją używek walczy się głównie akcyzą, a nie prohibicją, której konsekwencje zna każdy miłośnik gangsterskiego kina. Zwolennicy planu Bakera-Schultza w liście na łamach „WSJ" uzasadniali go właśnie zgodnością z duchem rynku: „Korygując dobrze rozpoznaną zawodność rynku (cena wielu produktów nie uwzględnia związanych z ich konsumpcją efektów zewnętrznych, np. zanieczyszczenia środowiska – red.) podatek węglowy wyśle potężny sygnał cenowy, który zaprzęgnie niewidzialną rękę rynku do pokierowania uczestników życia gospodarczego ku niskoemisyjnej przyszłości". Przekonywali również, że danina pozwoliłaby zrezygnować z licznych regulacji i subsydiów, które administracja Obamy wprowadziła w celu zmniejszenia do 2025 r. emisji CO2 o 26–28 proc. względem poziomu z 2005 r., do czego zobowiązała się na konferencji klimatycznej w Paryżu w 2015 r. „Zastępując zawiłe i uciążliwe regulacje sygnałem cenowym pobudzi wzrost gospodarczy i zapewni regulacyjną przejrzystość, której firmy potrzebują, aby podejmować długoterminowe inwestycje w czyste technologie" – zapewniali.
Opublikowany w 2017 r. plan Bakera-Schultza (od nazwisk dwóch byłych republikańskich sekretarzy stanu Jamesa Bakera i George'a Schultza) zakłada wprowadzenie podatku od CO2 w 2021 r. Jego początkowa stawka wynosiłaby 40 USD za tonę, co oznaczałoby, że na galon (3,8 litra) paliwa przypadałby podatek rzędu 0,38 USD (obecnie to równowartość około 17 proc. ceny paliwa). Stawka ta co roku byłaby podwyższana realnie o co najmniej 3 proc. Według kalkulacji CLC przy takich założeniach podatek zmniejszyłby emisję dwutlenku węgla relatywnie do 2025 r. o 32 proc. wobec roku 2005. Zadziałać miałyby trzy mechanizmy. Przede wszystkim producenci paliw i energii przerzuciliby daninę przynajmniej w części na firmy i gospodarstwa domowe, co zachęciłoby je do oszczędniejszego gospodarowania tymi zasobami. Ponadto podatek zwiększyłby popyt na energię jądrową oraz ze źródeł odnawialnych, ponieważ jej cena spadłaby relatywnie do energii z węglowodorów. Razem powinno to skłaniać firmy – nie tylko energetyczne – do inwestycji w zielone technologie. Dla porównania, według CLC wszystkie regulacyjne narzędzia administracji Obamy w takim samym horyzoncie czasowym mogły ograniczyć emisje CO2 maksymalnie o 18 proc. Mogły, bo część z nich została już zawieszona przez Donalda Trumpa.
Dochód gwarantowany tylnymi drzwiami
Podatek zamiast ciężarów regulacyjnych to kompromisowa propozycja, która powinna się spodobać nawet gospodarczym liberałom, konserwatystom z otoczenia Trumpa oraz przedsiębiorcom. Skutkiem ubocznym daniny – zwłaszcza gdyby była tak skuteczna, jak zakładają jej zwolennicy – byłby jednak wzrost dochodów podatkowych rządu. To stałoby w pewnej sprzeczności z rynkowym duchem planu Bakera-Schultza, bo redukując ingerencję rządu w jednym obszarze gospodarki, pozwalałoby znacząco zwiększyć ją w innych. Aby uciąć takie wątpliwości, autorzy planu proponują, aby dodatkowe wpływy oddać społeczeństwu w postaci dywidendy. Wtedy podatek będzie neutralny dla budżetu, a już w pierwszym roku po wprowadzeniu daniny każde gospodarstwo domowe w USA otrzymywałoby rocznie z tego tytułu około 2000 USD. CLC szacuje, że w 70 proc. przypadków z nawiązką pokrywałoby to wzrost wydatków spowodowany wpływem podatku na ceny energii i paliwa.
Paradoksalnie to właśnie ten element planu, który miał uczynić go akceptowalnym dla wszystkich, budzi największe kontrowersje. Jak ocenił Michael Strain, ekonomista z konserwatywnego think tanku American Enterprise Institute (AEI), dywidenda węglowa oznaczałaby wprowadzenie tylnymi drzwiami dochodu gwarantowanego. To zaś jest propozycja, która – jak pokazała sonda IGM z 2016 r. – dzieli ekonomistów wyjątkowo mocno (pytanie dotyczyło zastąpienia wszelkich świadczeń socjalnych i transferów w USA dochodem gwarantowanym na poziomie 13 tys. USD). Dlaczego? Zwolennikom redystrybucji nie podoba się to, że pieniądze trafiają do wszystkich, niezależnie od poziomu dochodów, stanu zdrowia, wieku i innych różnic. Konserwatyści zaś uważają, że dochód gwarantowany osłabia bodźce do pracy. „O problemach z powszechnym dochodem gwarantowanym (UBI) można by napisać osobny tekst, ale jednym z nich jest prawdopodobny wpływ na zatrudnienie. Mniej ludzi będzie pracowało, jeśli będą regularnie otrzymywali pieniądze od rządu" – napisał Strain w felietonie dla agencji Bloomberga. Przyznał wprawdzie, że 2 tys. USD to za mała kwota, aby mogła Amerykanów rozleniwić. „ UBI zostałby jednak wprowadzony w życie. Politycy mieliby w przyszłości pokusę, aby te płatności zwiększać. Dżin zostałby wypuszczony z butelki" – dodał. Według niego wpływy z podatku węglowego należałoby przeznaczyć na obniżkę innych danin, np. od pracy, ewentualnie na badania i rozwój lub ograniczenie długu publicznego.