W świetle przepisów ustawy o odnawialnych źródłach energii od przyszłego roku stosujące tę technologię bloki nie będą otrzymywać jak dotąd jednego zielonego certyfikatu za każdą wyprodukowaną megawatogodzinę, lecz jedno takie świadectwo pochodzenia za 2 MWh (współczynnik 0,5). – Ta technologia nie będzie opłacalna, jeśli cena biomasy nie spadnie co najmniej o 20 proc. – mówi wprost Grzegorz Kinelski, wiceprezes ds. handlowych w Enei. Poznańska spółka będzie podejmować decyzje o ewentualnej rozbudowie tych źródeł o tzw. instalacje dedykowane (mają dostawać wsparcie na dotychczasowych zasadach, bo mają obowiązek dodawania przynajmniej 20 proc. biomasy do spalania) na podstawie analizy kosztów zakupu biomasy oraz ceny świadectw pochodzenia. – Cena praw majątkowych powinna być zbliżona do poziomu wartości wynikającej z opłaty zastępczej na rok 2015, tj. 300 zł/MWh – wskazuje Agata Reed, rzeczniczka Enei Wytwarzanie, pytana o koszt zielonych certyfikatów pozwalający na pokrycie kosztów produkcji i uzyskanie zakładanej marży. Czyli cena świadectw pochodzenia musiałaby pójść w górę dwukrotnie, w sytuacji olbrzymiej nadpodaży na rynku.
W podobnym tonie wypowiadają się przedstawiciele innych spółek. Magdalena Rusinek, rzeczniczka Tauronu, zaznacza, że przy podobnej do obecnej sytuacji rynkowej wskazane źródła nadal będą produkować energię jednak tylko w oparciu o sam węgiel.
Ale katowicki koncern, podobnie do PGE i EDF, już dziś posiada dedykowane instalacje. – Zarówno Elektrociepłownia Tychy, która spala tylko biomasę, jak i blok stosujący to paliwo w Elektrowni Jaworzno nie powinny mieć problemów z uzyskiwaniem certyfikatów – wskazuje Rusinek. Według spółki minimalny współczynnik wsparcia, przy którym opłaca się współspalanie, to 07–0,8.