Obowiązujące dziś czerwone i żółte certyfikaty są według Mikaela Lemströma, prezesa Fortum w Polsce, dużo lepszym rozwiązaniem z punktu widzenia inwestora. Aukcje, choć mogą się wydawać sprawiedliwe, narażają ich na pewne ryzyko związane z przygotowaniem projektu, co może ograniczyć chęć do inwestowania. – O wsparcie starać się mogą tylko projekty z już pozyskaną zgodą na budowę i zgodą środowiskową. Doprowadzenie do takiego momentu zajmuje cztery, pięć lat i pochłania około 10 proc. kosztów całej inwestycji. Jeśli inwestor nie zaoferuje oczekiwanej w aukcji kwoty za produkcję, to nie wygra – argumentuje Lemström.
Bogusław Regulski, wiceprezes Izby Gospodarczej Ciepłownictwo Polskie, potwierdza, że podobne obawy ma wielu przedsiębiorców. – O ile w przypadku nowo powstających źródeł proponowany przez Komisję Europejską model miałby rację bytu, o tyle dla tych już istniejących będzie trudno, by się przyjął – twierdzi Regulski. Bo w odróżnieniu do odnawialnych źródeł jednostki kogeneracyjne nie mogą powstawać w dowolnym miejscu, tylko muszą być zlokalizowane tam, gdzie jest zapotrzebowanie na ciepło systemowe. Problem jest o wiele poważniejszy w przypadku elektrociepłowni już działających. Dla nich niewygrana aukcja może oznaczać groźbę zamknięcia. Dlatego zespół roboczy, w którym również uczestniczy IGCP, szuka kompromisowej ścieżki. Regulski nie ujawnia konkretów. Sugeruje jednak, że mogłaby powstać swego rodzaju hybryda między dotychczasowym certyfikatowym i nowym systemem aukcji.
Według PGE rozwiązania zmierzające do urynkowienia wsparcia są co do zasady dobre. Bo nawet jeśli inwestor musi ponieść koszty, to restrykcyjny system prekwalifikacji w aukcji „odsieje" nierealistyczne projekty i niewiarygodnych inwestorów. – Dla projektów, które wygrają aukcję i zostaną zrealizowane, taki system może się okazać mniej ryzykowny niż obecny – narażony na wahania cen energii i certyfikatów, zakładając, że jak w ustawie OZE otrzymywałoby się gwarantowaną stawkę za MWh – dodaje Maciej Szczepaniuk, rzecznik PGE.