Uporczywy spadek realnej wartości nieruchomości mieszkaniowych sprawił, że w swej klasyfikacji Międzynarodowy Fundusz Walutowy ciągle zalicza nasz kraj do niechlubnej kategorii „gloom" (dosł. „mrok") w odróżnieniu od krajów przeżywających „boom" (więcej w ramce). My nie jesteśmy aż tak krytyczni, bo nawet w ujęciu realnym od 2014 r. ceny powoli się podnoszą.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Po wieloletniej stagnacji rynek mieszkaniowy w naszym kraju wygląda na dużo zdrowszy pod względem finansowym. Wiele wskaźników tego zdrowia znacznie się poprawiło wraz z upływem czasu.
Zacznijmy od tego, że obecnie transakcje na tym rynku nie są bezkrytycznie zasilane „łatwym pieniądzem". W okresie bańki obserwowaliśmy gwałtowny przyrost akcji kredytowej, a na dodatek jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne kredyty walutowe, w tym frankowe. Były zachwalane przez sprzedawców jako nie tylko tanie, ale też bardzo bezpieczne („przecież kurs franka jest bardzo stabilny"). W latach 2007–2008 doszło do gwałtownego przyrostu pożyczek w porównaniu np. z wielkością depozytów bankowych (wykres 3). Od pięciu lat trwa jednak konsekwentne „delewarowanie" – kredyty hipoteczne stają się coraz mniejszą częścią biznesu banków komercyjnych.
Mieszkania bardziej dostępne
Z kwartalnych raportów NBP na temat nieruchomości można też wyczytać sporo ciekawych informacji na temat racjonalności cen mieszkań. Przykładowo w szczytowym momencie bańki przeciętny Kowalski za miesięczne wynagrodzenie mógł kupić zaledwie 0,5 metra kwadratowego mieszkania. Teraz – na skutek niższych cen oraz jednoczesnego wzrostu płac – współczynnik ten wynosi już 0,85 metra. To poziom sprzed boomu. Innymi słowy, od czasu pęknięcia bańki w 2008 r. dostępność nieruchomości poprawiła się pod tym względem o 70 proc. (!). Proces uzdrawiania rynku jest więc mocno zaawansowany.
Reasumując, dziesięć lat po wejściu rynku nieruchomości mieszkaniowych w okres gorączki spekulacyjnej sytuacja jest dużo zdrowsza (brak niebezpiecznego boomu kredytowego, lepsza dostępność lokali), a jednocześnie stopniowy wzrost cen świadczyć może o postępującym ożywieniu.
„Gloom", a nie „boom"
W swoim raporcie na temat rynków nieruchomości Międzynarodowy Fundusz Walutowy (IMF) dzieli je na trzy grupy. W najgorszej kategorii „gloom" (dosł. „mrok") znalazła się Polska wraz z 17 innymi krajami (są tu m.in. też Włochy, Brazylia, Francja, Rosja) – w ich przypadku ceny mieszkań oraz domów w ujęciu realnym (po skorygowaniu o inflację) są średnio najniższe od wielu lat. Ich przeciwieństwem są rynki z grupy „boom", gdzie realne ceny tylko chwilowo spadły po kryzysie z 2008 r., a potem znów zaczęły bić rekordy (jest tu aż 21 krajów). Co ciekawe, w ostatnim czasie w przypadku niektórych z nich (np. Australia, Szwecja) słychać ostrzeżenia analityków przed bańką spekulacyjną. Gdzieś pośrodku jest grupa „bust and boom", gdzie po kryzysie doszło co prawda do załamania („bust"), ale w ostatnich latach realne ceny znów systematycznie rosną (18 państw, w tym USA i Niemcy). No cóż, rynek rynkowi nierówny.