Wróciłem właśnie z kraju, który znam bardzo dobrze. Po dłuższej nieobecności we Włoszech byłem bardzo ciekawy tego kryzysu, który świat mierzy spreadami, CDSami, deficytem i bezrobociem, a który w codziennym życiu jest znacznie mniej widowiskowy od swojego greckiego czy hiszpańskiego wydania.
Czytaj i komentuj na blogu
Co zobaczyłem? Tłumy niespiesznie przechadzających się Włochów, o każdej porze dnia, również w środku tygodnia w godzinach pracy. Robią zakupy w butikach czołowych projektantów, rozmawiają, jedzą lody. Z budynków biurowych co chwila ktoś wychodzi na przerwę do baru, żeby poplotkować nad filiżanką espresso. Choć temat kryzysu przewija się nawet w takich niezobowiązujących rozmowach – o znajomym poszukującym pracy od miesięcy, innym, zatrudnionym na rozmowę śmieciową czy o „nieszczęśniku", który musi pracować po godzinach - sytuacja nie różni się drastycznie od tej, którą zapamiętałem sprzed 20 lat – czasu, kiedy włoska gospodarka była w zupełnie innym stanie.
Na pierwszy rzut oka Włosi oddają się dolce vita, jak zawsze. Wystarczy bardziej wnikliwy rzut oka żeby zauważyć, że coś się jednak zmieniło.
Na jednym, około 500-metrowym odcinku ulicy samochód czyszczący nawierzchnię przejeżdża w ciągu pół godziny pięć razy. W wozie siedzi dwóch pracowników miejskiego przedsiębiorstwa oczyszczania, kolejnych trzech krąży sennie wokół pojazdu, nie bardzo można zrozumieć w jakim dokładnie celu.
W punktach poboru opłat na autostradach zwiększono automatyzację – mniej więcej połowa kas działa w trybie bezgotówkowym lub samoobsługowym. To jednak nie oznacza, że zatrudnienie kasjerów i kasjerek spadło - w okienkach, które jeszcze pracują w tradycyjnym trybie siedzą teraz dwie osoby.