Kiedy w czasie ożywienia po kryzysie finansowym banki krajów rozwiniętych utrzymywały skrajnie łagodną politykę, brazylijski minister finansów Guido Mantega oskarżył je o prowadzenie wojen walutowych. Miały one celowo osłabiać własne waluty, aby pomagać krajowym firmom konkurować z zagranicznymi.
Po ponad dekadzie inflacja sprawia, że mało który bank pomyśli o czymś takim. Instytucje przerzuciły się na starania o wspieranie własnych walut, a zdaniem finansistów możemy stać u progu „odwrotnych wojen walutowych”.
O ile w „zwykłych” wojnach celem jest stymulowanie krajowych gospodarek, o tyle w sytuacji odwrotnej chodzi o walkę z inflacją. Silniejsza waluta czyni eksport mniej opłacalnym i obniża koszt importu. Efekt? Wzrost i inflacja spowalniają. Tak jak „zwykłe” wojny walutowe lat 2009–2011 napędzały słabość dolara, tak do „odwrotnych” wojen przyczynia się teraz jego siła.
Mająca źródła m.in. w pandemii Covid-19 i rosyjskiej inwazji na Ukrainę inflacja zmusiła Fed do zaostrzania polityki. Inwestorzy zareagowali kupowaniem dolara, a presja na osłabianie krajowych walut skłania pozostałe banki centralne do zaostrzania polityki w ślad za Fedem oraz do wspierania krajowych walut.
– Posiadanie silnej waluty, by niwelować wpływ czynników proinflacyjnych, stało się pożądane – mówi „Financial Timesowi” Mark McCormick z biura TD Securities.