We wtorek rząd ogłosił nowe restrykcje, które mają ograniczyć kontakty społeczne i rozprzestrzenianie się epidemii koronawirusa. Już te, które obowiązują od połowy marca, wpędziły polską gospodarkę w pierwszą od 1991 r. recesję. Czy walka z epidemią uzasadnia tak duże ekonomiczne koszty?
Bardzo istotna jest tu znajomość procesu epidemiologicznego. Krzywa epidemii, czyli tempo narastania liczby ludzi zakażonych, może doprowadzić do przeciążenia i załamania systemu opieki zdrowotnej. Około 15 proc. zakażonych koronawirusem trafia do szpitala, a spośród nich 15 proc. wymaga hospitalizacji na OIOM-ie i zastosowania respiratorów. Od tego, ile mamy łóżek na OIOM-ach i respiratorów, a także tego, ilu mamy lekarzy i pielęgniarek do ich obsługi, zależy, ilu chorych naraz możemy leczyć. Wprowadzane wszędzie na świecie restrykcje wynikają z konieczności spłaszczania krzywej epidemii, rozciągania liczby zakażonych w czasie, aby dopasować ją do wydolności służby zdrowia. Kraj, który ma słabą opiekę zdrowotną, jak Polska, musi te restrykcje wprowadzić na wczesnym etapie epidemii i od razu muszą być silne. Z tej perspektywy patrząc, rząd przyjął słuszną strategię.
Z tego, co pan mówi, wynika, że nie należy liczyć na szybkie zniesienie tych restrykcji. Nie ma się co łudzić, że po świętach gospodarka będzie odmrażana?
To nie jest tak, że jeśli wcześnie wprowadzimy silne restrykcje, to epidemię szybko zdławimy. Przeciwnie. Epidemia będzie się rozwijała wolniej, a restrykcje będą musiały być utrzymywane do czasu, aż wynalezione zostanie powszechnie dostępne – czyli tanie i produkowane w miliardach sztuk – lekarstwo na Covid-19, albo powstanie powszechnie dostępna szczepionka, albo też osiągniemy odporność stadną, co nastąpi, gdy zarazi się 40–60 proc. społeczeństwa. Ten ostatni warunek prawdopodobnie zostanie spełniony najwcześniej. Wniosek jest niestety taki, że restrykcje w Polsce będą utrzymywane dłużej i będą bardziej dolegliwe niż w przeciętnym kraju zachodniej Europy.