Mamy czołówkę składającą się z sześciu-siedmiu największych banków komercyjnych, które do momentu wzrostu rezerw na hipoteki frankowe radziły sobie dobrze: miały niezłą rentowność i tempo wzrostu bilansu oraz silną pozycję kapitałową. To głównie PKO BP, Pekao, Santander, ING Bank Śląski, mBank, BNP Paribas i Millennium. Choć i one różnią się między sobą, nawet pod względem skali (największy z tej grupy pod względem wielkości PKO BP jest niemal trzykrotnie większy niż Millennium). W dalszej części peletonu są mniejsze banki, mające małe udziały w rynku, mniej rentowne i zwykle mające gorszą pozycję kapitałową. Są najczęściej mniej efektywne i mają mniejsze możliwości rozwoju i inwestycji, przez co rosną – o ile w ogóle – wolniej niż czołowa grupa. To swego rodzaju błędne koło, z którego trudno się wyrwać. O pęknięciu na dwie części polskiego sektora bankowego mówią szefowie największych banków. Na dowód można przytoczyć wskaźniki, np. udział pięciu czołowych kredytodawców (pod względem wielkości sumy bilansowej) w aktywach całego sektora wynosi obecnie 55,1 proc., czyli wyraźnie więcej niż 48,3 proc. zanotowane w 2016 r. i 43,4 proc. w 2012 r. – wynika z danych Komisji Nadzoru Finansowego. Jeszcze bardziej dominację czołowej grupy widać pod względem udziału pięciu największych banków w zysku netto sektora. Według najnowszych danych w listopadzie było to 86,4 proc., wobec 69,6 proc. na koniec 2016 r. Wyższe zyski i rentowność przekładają się też zazwyczaj na wyższe wyceny. Łączna kapitalizacja pierwszych pięciu kredytodawców na GPW to 105 mld zł. Kolejna szóstka jest wyceniona łącznie na 21 mld zł (w tym 8 mld zł to mBank). MR