Instrumenty pochodne to finansowa broń masowego rażenia, stwarzająca katastrofalne zagrożenie dla światowej gospodarki – ostrzegał przed ośmiu laty w słynnym liście do akcjonariuszy swojej firmy Berkshire Hathaway legendarny inwestor Warren Buffett. Z tej wypowiedzi wielokrotnie się potem tłumaczył, wskazując m.in., że miał na myśli derywaty kupowane z wykorzystaniem ogromnej dźwigni finansowej.
Dziś jednak słowa „wyroczni z Omahy" przytaczane są z pominięciem tych zastrzeżeń. W Unii Europejskiej wielu polityków jest przekonanych, że opisywane przez Buffetta zagrożenie właśnie się zmaterializowało w postaci kryzysu zadłużeniowego w strefie euro. Winę za jego eskalację ponosić mają CDS – swapy ryzyka kredytowego, ulubione narzędzie „pozbawionych skrupułów spekulantów". O tych instrumentach głośno zrobiło się jednak wcześniej, gdy w 2008 r. popchnęły na skraj bankructwa giganta ubezpieczeniowego AIG. W efekcie o CDS, z których istnienia jeszcze kilka lat temu zdawali sobie sprawę tylko eksperci, dziś można przeczytać niemal wszędzie – nie tylko w prasie finansowej. W ten sposób stały się one symbolem zawirowań finansowych z ostatnich lat.
Prawie jak polisa ubezpieczeniowa
ISDA?– Międzynarodowe Stowarzyszenie ds. Swapów i Derywatów definiuje CDS (słowniczek pojęć na s. 14) jako dwustronne umowy dotyczące przeniesienia ryzyka kredytowego, czyli ryzyka niewypłacalności dłużnika. Instrumentami bazowymi są zwykle papiery dłużne. Mogą to być m.in. obligacje skarbowe, korporacyjne albo oparte na kredytach. Posiadacz takich papierów, kupując powiązane z nimi CDS, może się ubezpieczyć na wypadek, gdyby ich emitent nie wywiązał się w pełni ze swoich zobowiązań w okresie, na jaki zawarto kontrakt CDS (najczęściej jest to pięć lat, ale ostatnio coraz popularniejsze są krótsze kontrakty). Za gwarancję, że w takiej sytuacji – w żargonie rynkowym nazywanej wydarzeniem kredytowym – otrzyma zwrot pożyczki, płaci sprzedawcy CDS okresową składkę, z reguły kwartalną. Ten zaś w razie „wydarzenia kredytowego" przejmuje od nabywcy CDS ubezpieczone kontraktem aktywa po cenie nominalnej (rozliczenie fizyczne) albo wypłaca mu różnicę między ich ceną nominalną a tą, po jakiej odkupuje je dłużnik (rozliczenie gotówkowe). – Zarówno sprzedawcami, jak i nabywcami tych kontraktów są głównie banki i fundusze hedgingowe – wyjaśnia „Parkietowi" Padhraic Garvey, strateg rynku długu w banku ING.
Kontrakt CDS przypomina więc w konstrukcji zwykłą polisę ubezpieczeniową, ale w praktyce nią nie jest. Jak tłumaczy Richard Zabel, prawnik z amerykańskiej kancelarii RKMC, sprzedawców kontraktów nie obowiązują takie wymogi kapitałowe jak towarzystwa ubezpieczeniowe. Inną fundamentalną różnicą jest to, że CDS pozwalają ubezpieczyć się od ryzyka, którego się nie ponosi. Inwestorzy mogą kupować takie kontrakty na instrumenty dłużne, których nie mają w swoim portfelu. W takim przypadku mówi się o „nagich" CDS. Dlatego bardziej niż polisę ubezpieczeniową instrumenty te przypominają zakład między dwiema stronami co do prawdopodobieństwa niewypłacalności dłużników.
Dlatego ceny CDS są często traktowane jako oceny wiarygodności emitentów papierów dłużnych, alternatywne wobec tych, jakie wystawiają agencje ratingowe. Jeśli CDS na obligacje danego emitenta są znacznie droższe niż na obligacje innych emitentów o takim samym ratingu, oznacza to, że jego faktyczna wiarygodność kredytowa w oczach inwestorów jest znacznie mniejsza. Przykładowo, jak wyliczyła firma inwestycyjna Hayman Capital Management, przy obecnej wycenie CDS ratingi Francji i Niemiec – dziś na najwyższym możliwym poziomie (AAA) – powinny być odpowiednio o dziewięć i pięć stopni niższe. Rynkowe ceny CDS pozwalają też obliczyć, jakie jest w przekonaniu inwestorów prawdopodobieństwo niewypłacalności emitenta instrumentów dłużnych.