Jest pan znany z tezy sformułowanej w książce „Pomiar uniwersalny", że wszystko można zmierzyć. Czy z tego wynika, że wszystko, co mierzalne, mierzyć należy?
Oczywiście, że nie. Zawsze możemy oszacować wartość, jaką będzie dla nas miał dany pomiar, a także koszt jego wykonania, i na tej podstawie zadecydować, czy gra jest warta świeczki. Poza tym ekonomicznym argumentem, aby czegoś nie mierzyć, innych jednak nie ma. A i ten jest w mojej ocenie nadużywany. Ludziom często się wydaje, że dany pomiar byłby nieopłacalny dlatego, że przeceniają trudność jego wykonania. Z reguły zaś jest to łatwiejsze, niż nam się wydaje.
Od kiedy w 2007 r. ukazało się pierwsze wydanie „Pomiaru uniwersalnego", spory rozgłos zyskali intelektualiści twierdzący, że w sferze gospodarki i finansów mierzy się dziś za dużo. Wskazują oni, że liczbowe ujmowanie złożonych kwestii daje jedynie złudzenie wiedzy, iluzję pewności.
Nie sposób się nie zgodzić, że finansiści przed kryzysem ulegli iluzji, że potrafią zmierzyć – i w efekcie kontrolować – ryzyko. Z tego wynika jedynie, że stosowali niewłaściwe metody i należy znaleźć lepsze, a nie, że powinno się zrezygnować z prób pomiaru ryzyka w ogóle. Wówczas bowiem finansiści musieliby polegać na własnej intuicji. Czy to uczyniłoby sektor finansowy stabilniejszym? Wątpię. Jeśli bowiem nawet pomiary rzeczywiście były zwodnicze, to przecież nie były jedyną – ani nawet najważniejszą – przyczyną kryzysu. A metody matematyczne w finansach pod wieloma względami sprawdzają się doskonale. To dzięki nim wiemy np., że zmienność na rynkach nie ma rozkładu normalnego.
Jakichkolwiek metod statystycznych byśmy nie używali, one zawsze będą dawały tylko przybliżenie rzeczywistości. Wydaje się jednak, że wcale tak wyników pomiarów nie traktujemy. Mamy tendencję do przyjmowania wszystkiego, co wyrażone liczbowo, jako prawdy. Czy nie jest tak, że pomiary zawsze będą nas zwodziły, bo nie zachowujemy wobec nich należytego dystansu?