– Prezentem, który zrobił na mnie największe wrażenie, były klocki Lego. Miałem pięć lat, dostałem wielkie niebieskie pudło różnych klocków, niewiele mniejsze niż ja sam. Święty Mikołaj się wtedy naprawdę wykazał. To był 1989 rok, w sklepach nie było niczego. Niewiele rozumiałem z tego, co się dzieje wokół mnie, ale wiedziałem, że takie wielkie pudło fajnych klocków to jest coś – nie ukrywa Adam Łukojć, zarządzający w Skarbiec TFI. – Układałem i układałem, i do dziś mi to zostało, tylko że teraz układam portfele zamiast zamków i statków kosmicznych. Wtedy nikt mnie nie rozliczał z wyników mojego układania – to były czasy! Nie było benchmarków, grup porównawczych, konkurencji – wystarczyło, że posprzątałem po zabawie. Rózgi nigdy nie dostałem, ale zwykle prezenty były skromne, i żaden nie dorównał tamtemu. Dostarczył mi nie tylko dużo frajdy, ale też pozwolił bliżej poznać rówieśników z bloku – śmieje się Łukojć.
Przez pryzmat wykonywanej pracy wspomina również Grzegorz Prażmo, zarządzający w TFI Allianz. – W kontekście dzisiejszego zawodu utkwiły mi w pamięci dwa prezenty z dzieciństwa. Pierwszy to skarbonka – podstawa budowy majątku to systematyczne oszczędzanie, do którego zostałem zachęcony już w młodym wieku – żartuje Prażmo. – Natomiast późniejsze lata dzieciństwa kojarzą mi się z Lego Technic – każdy portfel inwestycyjny powinien być solidnie zbudowany, ze zdywersyfikowanych klocków, które należy starannie dobrać, biorąc pod uwagę zamierzone cele.
I znów te klocki Lego – namiastka lepszego świata w siermiężnym PRL. – Ponieważ dzieciństwo przypadło na szary okres PRL, więc marzenia głównie wiązały się z „egzotyką" państw zachodnich, czasami oglądaną w kolorowych czasopismach przywożonych przez ciotkę z Francji – opowiada Marcin Bednarek, wiceprezes BPH TFI. – Ta powszechna dziś egzotyka oznaczała dla mnie i mojego brata cytrusy oraz klocki Lego, których ceny – nawet małych zestawów– osiągały astronomiczne sumy i często równały się miesięcznym zarobkom moich rodziców. Tak więc coroczne listy do św. Mikołaja były dość monotematyczne, choć czasami wzbogacane prośbą o nowe flamastry lub używane narty zjazdowe. Mikołaj co roku starał się jak mógł, lecz nie było mu łatwo. Do dziś nie wiem jak to zrobił, ale po kilku latach konsekwentnych próśb o klocki i kilogram mandarynek na własny użytek, postanowił zrealizować moją prośbę. Do dziś pamiętam „stertę" klocków lego pod choinką, choć tak naprawdę było to kilka zestawów. Niemniej jednak szczęście moje i brata było bezgraniczne. Delektowaliśmy się niespiesznym układaniem samochodzików, helikoptera i straży pożarnej przez cały wieczór, a kilogramem mandarynek (każdy z nas na własny użytek) przez prawie całe święta. Wyjątkowy smak tych słodkich owoców pamiętam do dziś, a klocki – starannie schowane w pudełkach nic nie straciły ze swojego blasku przez te 35 lat – zdradza Bednarek.
Materializm maluchów odczarowuje z kolei Adam Woźny z Amundi Polski TFI. Słuchając jego wspomnień, trzeba dzieciom oddać, że nie muszą dostać Gwiazdy Śmierci z Lego Star Wars (koszt: 2 tysiące złotych), żeby się cieszyć. – Jednym z prezentów świątecznych – a właściwie okołoświątecznych, ale podarowanym jako gwiazdkowy, który naprawdę utkwił mi w pamięci, był bilet na mecz piłki ręcznej. Właściwie nie tyle bilet, a nawet nie sam mecz, tylko coś, co z niego wyniosłem. Byłem wtedy w podstawówce i sam trenowałem już piłkę ręczną, więc – delikatnie mówiąc – byłem mocno zafascynowany tematem. Mój tata, w ramach prezentu gwiazdkowego, zabrał mnie wtedy na mecz szczypiornistów Wybrzeża Gdańsk z jednym z czołowych zespołów ligi greckiej. Prezent był tym cenniejszy, że mogłem potem zajrzeć do szatni greckiej drużyny i dostałem oryginalną koszulkę jej kapitana. Przyznam, że mam ją do dziś. Fakt, że mocno już wyeksploatowaną, bo rzeczywiście ją potem nosiłem. Często, kiedy lądowała w praniu, toczyłem walkę z mamą, by jej nie przerobić na „fajną szmatkę do wycierania okien". Samo wydarzenie wspominam do tej pory – dla dzieciaka, którym wtedy byłem, było naprawdę dużym przeżyciem – przyznaje Woźny.
– Dla mnie niespodzianką, która na długie lata ustawiła poprzeczkę wszystkim prezentom, był Game Boy – wspomina autor tekstu. Nie dopuścilibyśmy go do głosu, gdyby nie to, że przykład tej przenośnej konsoli do gier dobrze pokazuje los, którzy często spotyka prezenty darowane przez dorosłych mężczyzn (kolejki elektryczne dla przedszkolaków, maski Lorda Vadera dla dziewczynek, strzelająca broń dla posiadaczy zwierząt domowych). – Był to prezent z mojego pierwszego listu do Mikołaja i jedno z nielicznych życzeń, które święty w ogóle spełnił. Trudno mu się dziwić, sądząc po zamieszaniu wywołanym w rodzinie przez Game Boya. Byłem jeszcze mały i gra w Tetrisa nudziła mnie dość szybko, czego nie można powiedzieć o innych dorosłych, zwłaszcza o wujkach. Gdy tylko przychodzili w odwiedziny rzucali się na mojego Game Boya i szybko chowali się z nim po kątach. Najlepszą kryjówką, bo zamykaną od środka, była łazienka. Wychodzili z niej najczęściej dopiero po rozładowaniu baterii, czym doprowadzali mnie do płaczu, a kobiety w rodzinie – te nieliczne, które same nie grały na Game Boyu – do furii. Zresztą „zagrać w Tetrisa" na lata stało się w rodzinie synonimem „pójścia za potrzebą".
Wesołych świąt
Bez wątpienia w kruchej dziecięcej psychice prezenty, zarówno te rozpakowane, jak i nigdy nieotrzymane, mogą też wywoływać traumę (podobnie jak niektóre bajki). I nie chodzi o zwykłe rozczarowanie, ale o wieloletnią zadrę. Może to kolejny powód – obok wymienionych na początku, dla którego duzi niechętnie wspominają niespodzianki z czasów, kiedy byli mali? Tym dorosłym życzymy, żeby wreszcie – jeszcze w tym roku – dostali prezent, który pozwoli im się z powrotem poczuć dziećmi. A tym, którzy już go dostali radzimy, żeby w końcu przestali myśleć o prezentach, tylko się zastanowili, o co naprawdę chodzi w Bożym Narodzeniu.