O inwestorach indywidualnych na przestrzeni ostatnich lat powiedziano i napisano chyba już wszystko. Kiedy w latach 2013–2015 ich udział w obrotach na rynku akcji systematycznie spadał, by osiągnąć poziom 12 proc., zaczęto głośno mówić o powolnej śmierci detalu. W 2016 r., kiedy klienci indywidualni odpowiadali za 13 proc. obrotu, pojawił się promyk nadziei i zaczęto mówić o zatrzymaniu negatywnego trendu. W 2017 r., a w szczególności w I półroczu, nagle wszyscy zapomnieli o bolączkach rynku. Wynik detalu na poziomie 18 proc. pozwolił odetchnąć z ulgą. Nikt nie mówił już o śmierci detalu. Nastroje rynkowe zmieniły się o 180 proc. Prawdziwym problemem nie jest jednak to, jak duży obrót generują inwestorzy indywidualni. Prawdziwym problemem jest to, kto tak naprawdę handluje na GPW.
Szara rzeczywistość
Nie od dziś wiadomo, że inwestorzy indywidualni są szczególnie podatni na koniunkturę giełdową. Kiedy na rynku panuje optymizm, indeksy zyskują na wartości, stopy zwrotu zaczynają działać na inwestorów i ci siłą rzeczy starają się przyłączyć do panującego aktualnie trendu. Właśnie taką sytuację obserwowaliśmy w I półroczu ubiegłego roku. Stopa zwrotu indeksu WIG20 po długim okresie marazmu zaczęła osiągać dwucyfrowy poziom, więc i inwestorzy indywidualni powrócili na rynek. Kiedy tylko na giełdzie znowu mieliśmy do czynienia z ruchem bocznym, aktywność inwestorów od razu wyraźnie spadła i w II półroczu ubiegłego roku detal powrócił do „marnych" 14 proc udziału. Patrząc na to, jak zachowują się indeksy na początku tego roku, trzeba się liczyć, że po I półroczu 2018 r. bliżej będziemy wyniku z końcówki, a nie początku poprzedniego roku. – Oczywiście nie da się ukryć, że I kwartał tego roku był słabszy, jeżeli chodzi o aktywność inwestorów indywidualnych, niż to, co obserwowaliśmy chociażby na początku 2017 r. Oczywiście związane jest to przede wszystkim z koniunkturą na GPW. Patrząc na cały rynek, wydaje się, że na razie trzeba zapomnieć o takim udziale inwestorów indywidualnych jak w I półroczu 2017 r. Bardziej spodziewam się poziomów z II półrocza, a w szczególności z końcówki ubiegłego roku, chyba że sytuacja rynkowa się zmieni – mówił ostatnio na łamach „Parkietu" Andrzej Zajko, zastępca dyrektora DM PKO BP.
Gdyby faktycznie tak się stało, z pewnością znowu obserwowalibyśmy powrót inwestorów indywidualnych na rynek. Słowo powrót nie jest tu użyte przypadkowo i wydaje się, że ma ono kluczowe znaczenie. Maklerzy od dłuższego czasu podkreślają, że baza klientów praktycznie się nie zmienia. Cały czas pracują z tymi samymi inwestorami, którzy są bardziej lub mniej aktywni. Tym, co martwi najbardziej, jest dopływ (a właściwie jego brak) nowych ludzi na rynek, w szczególności tych młodych.
Niestety, dla wielu młodych ludzi pojęcia „giełda" czy też „rynek kapitałowy" w optymistycznym scenariuszu nie kojarzą się z niczym. W najgorszym jest to szulernia i miejsce, gdzie grube ryby bez litości skubią tzw. drobnicę. Z tak przypiętą łatką giełda musi stawić czoła konkurencji. I nie jest to już tylko rynek forex. To także, a może przede wszystkim, kryptowaluty czy chociażby wszechobecne startupy. Giełda nie jest niestety dziś „cool". Powodów takiego stanu rzeczy można wymieniać w zasadzie bez liku. Przez wiele lat napływ nowych inwestorów giełda zawdzięczała wielkim prywatyzacjom. Warszawski parkiet rozpalał emocje. O debiutach państwowych firm mówiono i pisano nie tylko w mediach branżowych. Na Książęcej pojawiali się politycy i bynajmniej nie po to, aby porównywać giełdę do kasyna. Liczba rachunków maklerskich wzrosła do ponad 1,5 mln sztuk. Dziś nadal jest ich ponad 1,3 mln, jednak liczba ta dobrze wygląda tylko na papierze. Gdyby rozebrać ją na czynniki pierwsze, okazałoby się, że jedynie 15 proc. kont (i to przy optymistycznym założeniu) można uznać za aktywne. Nie widać, aby ich liczba rosła. Bo i giełda nie ma zbyt wielu argumentów, by przyciągać nowych inwestorów, w szczególności tych młodych. A może inaczej... argumenty ma, ale ciężko jest się z nimi przebić.
Grzechy rynku
Dla młodych ludzi liczą się fajerwerki. Im więcej się dzieje, tym lepiej. Do tego wszystko ma być łatwo dostępne (co w czasach postępu technologicznego wydaje się być całkiem naturalne), tanie (wszak młodzież zazwyczaj dysponuje niewielkim kapitałem) oraz proste. Tymczasem już na próbie uzyskania dostępu do giełdy, chociażby przy zakładaniu rachunku maklerskiego, na młodych inwestorów czeka sterta „papierkowej roboty" z terminami i zapiskami, które czasami nie tylko początkującym sprawiają problemy. Oczywiście trudno mieć o to pretensje do uczestników rynku. O taki pakiet powitalny zadbali przede wszystkim regulatorzy. Nie oznacza to jednak, że sami zainteresowani nie mają nic za uszami. Patrząc na postawę wielu brokerów (wspominam o nich, bo są najbliżsi mojemu sercu), można odnieść wrażenie, że zapomnieli oni o maksymie mówiącej, że „kto się nie rozwija, ten się cofa". Branża mimo dokonujących się zmian w społeczeństwie przez wiele lat tkwiła w martwym punkcie, uważając najwyraźniej, że są panami życia, a biznes sam będzie się kręcił. Pod nosem wyrosła im konkurencja w postaci platform foreksowych, które otwierały drzwi do zupełnie nowego świata, takiego, który spełnia wymagania młodych ludzi. Można oczywiście mówić, że ta droga prowadzi nad przepaść i osoby, które sparzą się na foreksie, być może już nigdy nie wrócą na rynek. Pytanie tylko, co w zamian mają do zaoferowania giełda i tradycyjni brokerzy. Część z nich poszła z duchem czasu i uruchomiła własne platformy foreksowe. Niektórzy, zanim jednak to zrobili, to musieli zamykać już ten biznes, bo nie było dla nich miejsca na rynku. Ci jednak próbowali. Są jednak i tacy, co nic nie robią. Prymitywne strony internetowe, brak dostępu do rynku z poziomu urządzeń mobilnych czy też handel na zagranicznych parkietach przez składanie zleceń telefonicznych brzmi jak ponury żart, ale to wciąż autentyczne przypadki.