Stephen D. King: Rozruszanie gospodarki to zadanie dla polityków

WYWIAD | STEPHEN D. KING ze znanym ekonomistą, doradcą HSBC i autorem książek, rozmawia Grzegorz Siemionczyk

Publikacja: 06.11.2019 14:21

Stephen D. King

Stephen D. King

Foto: Bloomberg

Światowa gospodarka coraz wyraźniej traci impet. Według prognoz MFW w tym roku światowy PKB wzrośnie o 3 proc., najmniej od 2009 r. Czy to aby na pewno zła wiadomość? W kontekście apeli aktywistów klimatycznych, że czas skończyć z obsesją na punkcie wzrostu gospodarczego, aby ratować planetę, może powinniśmy się ze spowolnienia cieszyć?

Podstawowy problem z twierdzeniem, że spowolnienie powinno nas cieszyć, bo jest dobre dla klimatu, polega na tym, że świat jest dziś pełen nierówności. Standard życia, mierzony rocznym dochodem w dolarach na osobę, jest bardzo zróżnicowany. W USA ten dochód to około 60 tys. USD, w Unii Europejskiej około 40 tys. USD, w Chinach 10 tys. USD, a w Indiach tylko 5 tys. USD. Zatrzymanie wzrostu gospodarczego w skali globu oznaczałoby utrwalenie tych nierówności. Byłoby to tożsame z powiedzeniem ludziom, że ich losy będą zdeterminowane miejscem urodzenia. A to byłoby, delikatnie mówiąc, moralnie wątpliwe. Oczywiście, można założyć, że zamrożenie gospodarki polegałoby na tym, że bogatsi zaczęliby ubożeć, żeby pozwolić biedniejszym się wzbogacić...

W pewnym sensie tak się właśnie dzieje. Niektóre zamożne gospodarki, szczególnie strefa euro, są w stagnacji lub recesji, a tzw. gospodarki wschodzące rozwijają się w przyzwoitym tempie.

Niezupełnie. Losy gospodarek wschodzących też są mocno zróżnicowane. Jednym ze źródeł spowolnienia na świecie są Chiny, których gospodarka traci impet, wiele państw Ameryki Łacińskiej jest pogrążonych w stagnacji. Poza tym, nawet gdyby gospodarki wschodzące jako ogół rosły w obecnym tempie, a gospodarki rozwinięte stały w miejscu, to konsekwencje dla klimatu i tak byłyby fatalne. Wydaje się, że ze zmianą klimatu świat może sobie poradzić tylko w ten sam sposób, w jaki w przeszłości radził sobie z innymi wyzwaniami: za pomocą ludzkiej kreatywności. Nie chodzi o to, żeby zatrzymać wzrost gospodarczy, tylko żeby zmienić jego charakter, inaczej go ukierunkować. Dostrzegam tu przesłanki do optymizmu. Źródła odnawialne, nie licząc atomu i geotermii, odpowiadają dziś za zaledwie 3–4 proc. wykorzystywanej na świecie energii. Warunki, aby ten udział w ciągu kilku dekad radykalnie zwiększyć, są sprzyjające. Nie tylko w rozwiniętych gospodarkach rządy mogą dziś pożyczać na rynkach pieniądze taniej niż kiedykolwiek.

Paradoksalnie, w naszych statystykach zielona transformacja będzie się prawdopodobnie przejawiała wzrostem PKB.

Prawdopodobnie tak. Ale chciałbym podkreślić przede wszystkim to, że ten świat po transformacji energetycznej będzie zupełnie inny, dzisiejsze miary mogą do niego nie przystawać. W latach 20. XX w., gdy transport zdominowały pojazdy spalinowe, trudno było sobie wyobrazić, że kilka dekad wcześniej w miastach istniał tylko transport konny. A gdy upowszechniła się elektryczność, nie sposób było sobie wyobrazić, jak wyglądał świat, gdy ludzie mogli pracować tylko za dnia albo przy świetle lamp naftowych.

Wróćmy do teraźniejszości. Skoro spowolnienie gospodarcze nie może nas cieszyć, to dobrze byłoby wiedzieć, jak długo może ono potrwać. A to wymaga odpowiedzi na pytanie, z czego ono wynika...

Na to spowolnienie składa się kilka czynników. Częściowo ma ono charakter cykliczny. Wzrost gospodarczy zwolnił za sprawą niepewności dotyczącej warunków handlu międzynarodowego. Ta niepewność odbija się negatywnie nie tylko na samym eksporcie i imporcie, ale też inwestycjach. To nałożyło się na spowolnienie o charakterze bardziej długoterminowym, widoczne niekiedy już przed ostatnim kryzysem finansowym. Chodzi o to, że w wielu gospodarkach, szczególnie rozwiniętych, zwolnił wzrost produktywności. Zachodnia Europa i USA coraz bardziej przypominają pod tym względem Japonię z lat 90. XX w., czyli tzw. straconej dekady. Duchy deflacji, które straszą w Japonii, ożyły na Zachodzie m.in. za sprawą starzenia się ludności, ale też wygaśnięcia przejściowych sił, które napędzały wzrost gospodarczy od lat 50. XX w. Te siły to m.in. upowszechnianie się edukacji wyższej, emancypacja kobiet i wzrost ich aktywności zawodowej, rozwój rynku kredytów dla gospodarstw domowych. Dziś te siły przestały działać, a nawet zaczęły działać w przeciwnym kierunku. Na to nałożyła się jeszcze ostrożność firm w podejściu do inwestycji, co jest następstwem kryzysu finansowego, ale też trendów demograficznych.

Starzenie się ludności zmienia wzorce konsumpcyjne?

Nie tylko. Wraz z wiekiem zmieniają się nasze preferencje dotyczące oszczędzania. Gdy ktoś jest młody, może inwestować – pośrednio lub bezpośrednio – w akcje, bo nawet jeśli przez kilka lat będzie na tym tracił, to na dłuższą metę może się spodziewać zysku. Ale starszym ludziom zależy głównie na ochronie kapitału, a nie jego pomnażaniu. Tacy inwestorzy wolą inwestować w obligacje lub akcje, które przypominają obligacje. Stąd rosnąca popularność akcji spółek dywidendowych, a także coraz większe kwoty przeznaczane przez firmy na wykup własnych akcji. Firmy są pod coraz większą presją, aby w jakiejś formie zwracać kapitał inwestorom, zamiast inwestować go w rozwój.

Skoro spowolnienie ma tak głębokie i najwyraźniej trwałe źródła, czy jest sens przeciwstawiać się mu za pomocą łagodniejszej polityki pieniężnej? W Japonii poluzowanie polityki pieniężnej, w tym pierwsze eksperymenty z QE, nie zapobiegło straconej dekadzie.

To prawda, ale w USA i w strefie euro banki centralne działały o wiele szybciej i bardziej zdecydowanie niż w Japonii. Stąd po ostatnim kryzysie finansowym ceny aktywów dość szybko znów ruszyły w górę, i to bardzo ostro, a w Japonii przez całe lata pozostawały nisko. To ma jednak implikacje polityczne. Otóż na Zachodzie konsekwencją łagodnej polityki pieniężnej jest wzrost nierówności dochodowych i majątkowych. Celem QE nie było podbicie cen aktywów finansowych, tylko pobudzenie inwestycji i wzrostu. W praktyce jednak zamiast na wzrost dochodów wpłynęło bardziej na ich rozkład. Pracownicy mogą mieć poczucie, że zostali z tyłu relatywnie do właścicieli kapitału, a politycy nic z tym nie robią. Na naszych oczach prowadzi to do zmian w politycznym krajobrazie. Jako ekonomista mogę politykom podpowiedzieć, że powinni dążyć do poprawy jakości edukacji oraz do pobudzenia mobilności pracowników, na przykład zwiększając dostępność mieszkań oraz inwestując w rozwój komunikacji zbiorowej. Powinni też ograniczać nierówności dochodowe generowane przez nowe technologie, np. zwiększając skalę redystrybucji. Ale wszystko to jest politycznie trudne i czasochłonne, o wiele łatwiej jest powiedzieć, że to inni są winni naszych problemów. Tak można tłumaczyć wznoszenie barier między krajami, nie tylko tych namacalnych, o charakterze handlowym, ale też mentalnych.

Tym innym, którego na Zachodzie obwinia się o problemy gospodarcze, są ostatnio Chiny. Pewnym paradoksem jest to, że ogniskując uwagę na Chinach, zachodni politycy mimowolnie sugerują, że są one potęgą gospodarczą, równorzędnym rywalem USA. A co do tego wciąż chyba można mieć wątpliwości. Problemy demograficzne, środowiskowe, a także ogromne zadłużenie sprawiają, że wielu komentatorów uważa Państwo Środka za kolosa na glinianych nogach.

Jest wiele powodów, aby kwestionować chińską potęgę. Ale proszę pamiętać, że w latach 30. XX w. można było uważać, że USA jako aspirująca potęga gospodarcza są skończone. Nie były. Kryzys gospodarczy był bardzo głęboki, ale nie zaszkodził pozycji USA na arenie międzynarodowej. Chiny są krajem o ogromnej populacji, sięgającej 1,4 mld ludzi. To oznacza, że nawet przy czterokrotnie niższym dochodzie per capita gospodarka Chin może być większa niż gospodarka USA. A w geopolityce wielkość ma znaczenie.

Dużo mówi się o tym, że Chinom grozi tzw. pułapka średniego dochodu. Obecnie dochód na osobę wynosi w Chinach około 10 tys. USD rocznie, a wiele krajów zatrzymało się na niewiele wyższym poziomie rozwoju. Znów jednak Państwo Środka jest ogromne. Niektóre z jego prowincji, szczególnie na wschodzie, mają już dochód per capita na poziomie 18–20 tys. USD, czyli można powiedzieć, że już pułapki średniego dochodu uniknęły. Inne prowincje są dużo biedniejsze. Jeśli w kolejnych dekadach te drugie będą skracały dystans wobec tych pierwszych, to nawet jeśli te pierwsze będą rozwijały się dużo wolniej niż ostatnio, cała gospodarka Chin ma szansę rosnąć w tempie 5 proc. rocznie jeszcze przez długi czas. A to będzie zwiększało siłę przyciągania Państwa Środka. To, czy tak się stanie, będzie zależało w dużej mierze od tego, czy Pekinowi uda się skleić kraj. Rozkwit gospodarczy wschodnich prowincji to skutek ich świetnego skomunikowania z całym światem dzięki portom. Zachodnie prowincje Chin są zaś słabo połączone nawet z resztą kraju, nie mówiąc o świecie zewnętrznym. Nowy Jedwabny Szlak można postrzegać m.in. jako próbę rozwiązania tego problemu.

A co z gigantycznym zadłużeniem chińskiego sektora prywatnego?

Proszę pamiętać, że jednym z aspektów kryzysów zadłużeniowych jest niepewność, kto zapłaci rachunki. W demokratycznych krajach debata na ten temat może trwać latami, co przedłuża i pogłębia takie kryzysy. W reżimach autokratycznych decyzje mogą zapadać szybciej. Nawet jeśli są złe, to przynajmniej nie powodują niepewności. Doświadczenia USA z lat 30. XX w. sugerują zresztą, że kryzys nie musi oznaczać końca wzrostu potęgi kraju.

Wróćmy na Zachód. Wspomniał pan o tym, że firmy nie palą się do inwestycji, polityka pieniężna jest niezbyt skuteczna i ma niepożądane skutki uboczne, a jednocześnie istnieje wiele problemów, które rozwiązać mogłyby większe wydatki publiczne. Co więcej, łatwo te wydatki sfinansować. Czy to jest apel do rządów, aby poluzowały politykę fiskalną?

Tak. Politycy nie mogą stać z założonymi rękoma, gdy w ich krajach dzieje się źle. W erze Alana Greenspana (szefa Fedu w latach 1987–2006 – red.) można było wierzyć, że banki centralne to potężne instytucje, które potrafią rozwiązywać wszelkie problemy gospodarcze. Dziś jest to wątpliwe. Rzeczywistość jest taka, że długoterminowe stopy procentowe są bardzo, bardzo niskie, co obniża koszt wysokiego zadłużenia sektora publicznego. Doświadczenia Japonii sugerują zresztą, że nawet dużo wyższy poziom długu publicznego niż dziś w krajach Zachodu nie musi mieć negatywnych konsekwencji. Zakładam, że prędzej czy później, po kolejnej recesji, ten punkt widzenia stanie się nową ortodoksją. Ale trzeba rozróżnić dwa rodzaje wydatków publicznych: te służące rozwiązaniu problemów i służące ich złagodzeniu. W Japonii dominowały wydatki drugiego rodzaju, w rezultacie dług publiczny po prostu zastąpił dług sektora prywatnego, który ograniczał swoje zobowiązania.

CV

Stephen D. King od 2015 r. jest doradcą ekonomicznym HSBC, wcześniej przez 17 lat był jego głównym ekonomistą. Jest publicystą m.in. w „Evening Standard", napisał też trzy książki. Wydaną w 2017 r. „Grave New World" „Financial Times" uznał za książkę ekonomiczną roku. King zaczynał karierę w brytyjskim Ministerstwie Skarbu. Rozmowa odbyła się podczas konferencji HSBC Global and CEE Outlook, zorganizowanej w Warszawie przez HSBC Polska.

Parkiet PLUS
Czy bitcoin ma szansę na duże zwyżki w nadchodzących miesiącach?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Parkiet PLUS
Prezes Tauronu: Los starszych elektrowni nieznany. W Tauronie zwolnień nie będzie
Parkiet PLUS
Impuls inwestycji wygasł, ale w 2025 r. znów się pojawi
Parkiet PLUS
Jak kryptobiznes wygrał wybory prezydenckie w USA
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Parkiet PLUS
Szalona struktura polskiego wzrostu
Parkiet PLUS
Warszawska giełda chce być piękniejsza i bogatsza