W ostatnich latach furorę na rynkach zrobił indeks menedżerów logistyki PMI, stając się jednym z podstawowych wskaźników informujących o kondycji poszczególnych gospodarek, a nawet całej globalnej ekonomii. Jego wpływ na ruchy kursów walut, akcji i surowców są trudne do przecenienia. Aż trudno uwierzyć, że jego historia jest znacznie krótsza niż choćby rewolucji internetowej: firma, która go opracowała i publikuje powstała nieco ponad dziesięć lat temu, już po pęknięciu banki spekulacyjnej na rynku dot.comów.

Jednak sława jej produktu jest w pełni zasłużona: prezentowane informacje są niemal gorące, prezentowane zaledwie kilkanaście dni po ich zebraniu, dając uczestnikom rynku wgląd w aktualne procesy zachodzące w gospodarce. A na dodatek zwykle znajdują potwierdzenie w ogłaszanych znacznie później tak zwanych „twardych" danych.

Wątpliwości może budzić jedynie sposób ich interpretacji. Słuchając w ostatnich miesiącach doniesień o odczytach indeksu z gospodarek od dawna zmagających się z poważnymi trudnościami lub wręcz pogrążonych w recesji można odnieść wrażenie, że znajdują się już w zaawansowanej fazie ożywienia, jeśli nie rozkwicie.  Wskaźniki z miesiąca na miesiąc są coraz wyższe, zbliżając się do wymarzonego poziomu 50 punktów, rozgraniczającego wzrost aktywności danego sektora lub całej gospodarki od jej spadku. Entuzjazm studzi jednak jeden drobny fakt, który często umyka komentatorom: skala pomiaru jest względna, a punktem odniesienia są dane z poprzedniego miesiąca. Nowszy odczyt na poziomie czterdzieści coś tam, choć wyższy od tego sprzed miesiąca, tak naprawdę nie jest wyższy, gdyż poprzedni wynik, stając się punktem odniesienia przestał mieć wartość czterdzieści coś tam, a stał się tą tak wypatrywaną przez wielu pięćdziesiątką. Wyższy odczyt niż przed miesiącem wskazywać może jedynie na spowolnienie spadku, zwykle bardzo naturalne, gdyż gospodarka nie może się kurczyć w nieskończoność. Z czego można wyciągnąć optymistyczny wniosek, że indeks PMI zawsze w końcu będzie dążył do punktu równowagi. Nie jest to jednak równoznaczne z odwróceniem trendu. Można oczywiście liczyć na szybkie odbicie, zgodnie z popularnym powiedzeniem „co poszło w dół musi wzrosnąć". Jednak w ekonomii znane jest także zjawisko stagnacji, co gorsza, zdarza się, że, okraszone złowieszczym opisem „na niskim poziomie".

Przy niskiej bazie, a z taką mamy do czynienia po wielu miesiącach spadku gospodarczej aktywności, odczyty nawet powyżej 50 punktów tak naprawdę stanowią niewielką zmianę fundamentalną. Nawet powrót odczytów do poziomu sprzed paru lat, co zdarzyło się ostatnio, nie mówi tak naprawdę o niczym. W liczbach bezwzględnych  badany sektor jest w zupełnie innym miejscu. Dla zobrazowania wywodu można posłużyć się przykładem Grecji, której przemysłowy PMI stopniowo podnosi się od początku ubiegłego roku, zmierzając w kierunku wyśnionej pięćdziesiątki. Ale należy pamiętać, że mówimy o kraju, który nigdy nie uchodził za potentata przemysłowego. W dużo lepszych czasach, gdy w powszechnym przekonaniu europejski wąż walutowy był nieśmiertelny, a państwa ówczesnej EWG uczynią „whatever it takes" do jego przetrwania w przyrodzie, zdumienie budził fakt, że importował, i to z odległego zakątka kontynentu, zwykłe zapałki. A w ostatnich latach produkcja sektora zmniejszyła się o kilkadziesiąt procent i kurczyła się nadal w omawianym okresie. Aż dziw, że zostało jeszcze coś do badania.