Nie, nie chodzi o to, że Barack Hussein Obama został aresztowany i wysłany do Guantanamo czy innych Starych Kiejkut. Po prostu wysłano 800 tys. „mniej potrzebnych" pracowników administracji federalnej na przymusowe bezpłatne urlopy i z tej okazji zamknięto wiele urzędów, muzeów, parków narodowych itp. Niektórzy snują z tego powodu apokaliptyczne prognozy o końcu Imperium Americanum. Pozory jednak jak zwykle mylą.

Czytaj i komentuj na blogu

To już 18 zamknięcie rządu od 1976 r. Ludzie rzadko kiedy znają ten fakt, ale to zrozumiałe – wszak poprzednie incydenty tego typu nie przyniosły żadnych poważniejszych konsekwencji dla giełdy czy dla gospodarki. Najdłuższy okres zamknięcia rządu – 21 dni na przełomie 1995 i 1996 r. przyniósł spowolnienie wzrostu PKB w jednym kwartale o zaledwie 0,5 proc. Apokalipsy więc nie było. I tym razem również nie będzie (o ile oczywiście amerykańscy politycy nie przedobrzą i podwyższą na czas limit zadłużenia). Mimo zamknięcia rządu wciąż przecież funkcjonują w niezakłócony sposób programy, które administracja federalna uznaje za naprawdę istotne dla USA. Ot Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) otwiera w Utah centrum wywiadowcze warte 2 mld USD i zatrudnia nowych pracowników. USA z pewnością nie rozpadną się z powodu zamknięcia na kilka dni paru urzędów i parków narodowych. A urzędnicy wysłani na bezpłatne urlopy? Będą mieli więcej czasu na zakupy, a że kupują jak większość Amerykanów na kredyt, zamknięcie rządu może okazać się dla gospodarki nie takie złe jak się obawiano.