Niebezpodstawnie żartowano, że socjalistyczny premier Jose Luis Zapatero zbyt dosłownie zrozumiał zalecenie Johna Maynarda Keynesa, że lepiej jest zatrudnić ludzi przy kopaniu i zasypywaniu dołów, niż pozwolić, aby pozostali bez pracy.
Determinacji hiszpańskiego rządu trudno się jednak dziwić. Stopa bezrobocia skoczyła tam w listopadzie do 19,4 proc., z 8,6 proc. dwa lata wcześniej. W strefie euro stopa bezrobocia w tym samym czasie zwiększyła się do 10, z 7,3 proc. W całej UE z większymi problemami na rynku pracy zmaga się tylko Łotwa. Dramatyczny wzrost bezrobocia w Hiszpanii jest skutkiem pęknięcia w 2007 r. bańki na rynku nieruchomości, wieńczącego niemal dekadę wzrostu gospodarczego opartego na budownictwie. Rozpoczęła się ona w 1999 r., gdy Madryt przyjął euro, a wraz z nim niższe niż wcześniej stopy procentowe.
W pewnym momencie budowano tam więcej domów niż w Niemczech, we Włoszech i w Wielkiej Brytanii łącznie. Teraz jednak iberyjski kraj cierpi na strukturalnego kaca. Większość nowych bezrobotnych to niewykształceni robotnicy budowlani, których miejsca pracy zniknęły bezpowrotnie. Dlatego roboty publiczne, stanowiące rdzeń „Planu E”, czy też przewidziany na ten rok plan zwiększenia zatrudnienia w sektorze budowlanym kosztem 5 mld euro, nie są w stanie zredukować bezrobocia. W tym celu rząd musiałby postawić na rozwój innych sektorów gospodarki, a także gruntownie zreformować nieefektywne instytucje rynku pracy: dwie trzecie Hiszpanów pracuje na etatach, a koszty ich zwolnienia należą do najwyższych na świecie, pozostali zaś mają tymczasowe umowy i gdy tylko koniunktura się pogorszy, natychmiast tracą zatrudnienie.
Przeprowadzenie zmian wymaga jednak czasu. Na razie więc Hiszpanię czeka dalszy wzrost stopy bezrobocia: według większości prognoz w tym roku przekroczy ona 20 proc.To będzie trzymało w ryzach wydatki konsumpcyjne, hamując ożywienie gospodarcze. Na domiar złego może doprowadzić do wstrząsów w hiszpańskim systemie bankowym, który dotychczas wykazywał nadzwyczajną odporność na kryzys. Duże banki i popularne tam kasy oszczędnościowo-kredytowe do końca grudnia zakumulowały nieruchomości o wartości około 8,5 mld euro, przejęte od niewypłacalnych kredytobiorców (głównie deweloperów, ale też indywidualnych klientów).
Liczyły na to, że sprzedadzą je, gdy odbije się popyt konsumpcyjny, unikając w ten sposób strat. To odbicie zbyt długo jednak nie nadchodzi. Wobec narastających problemów z płynnością banki zaczęły więc wyprzedawać domy. To nieuchronnie spowoduje ich przecenę – dotychczas niewielką – i zmusi banki do odpisów od aktywów.