Oznacza to, że na nowej podatko-składce stracą osoby, które zarabiają ok. 8 tys. zł na rękę. Jak pokazują dane GUS, w Polsce takie wynagrodzenie otrzymuje ok. 3,7 proc. z 8 mln zatrudnionych, czyli ok. 290 tys. osób. To przede wszystkim wyższa kadra menedżerów i specjalistów (np. ds. finansowych), zarówno w sektorze prywatnym, jak i publicznym.
Minister Kowalczyk podkreśla też, że obciążenia podatkowe osób o niższych dochodach spadną, a tych o średnich raczej się nie zmienią. – Osoba, która zarabia teraz np. 86 tys. zł rocznie, w tej chwili płaci duży podatek i na pewno nie będzie płacić więcej – podkreślał minister. Te 86 tys. zł to próg podatkowy, po przekroczeniu którego zaczynamy płacić 32 proc. podatku PIT.
Przesunięcie obciążeń podatkowych z mniej zarabiających na tych zamożniejszych Kowalczyk uzasadniał regresywnością obciążeń podatkowych. – W tej chwili najbogatsi płacą mniejszy podatek niż ubodzy – mówił Kowalczyk. A to z kolei wynika z faktu, że po przekroczeniu 120 tys. zł zarobków brutto w skali roku nie są już odprowadzane składki na ZUS. Jak to wygląda w praktyce? Przy zarobkach brutto rzędu 2 tys. zł (tyle w przyszłym roku wynosić będzie płaca minimalna) wszystkie obciążania podatkami i składkami wynoszą ok. 39 proc. całości kosztów pracy ponoszonych przez pracodawcę. Potem rosną wraz ze wzrostem dochodów, przekraczając 42 proc. Na poziomie ok. 12 tys. zł następuje jednak odwrócenie trendu, i tak liczony klin podatkowy zaczyna spadać. Przy 30 tys. zł wynagrodzenia ponownie wynoszą 39 proc.
Minister Kowalczyk nie mówi, o ile miałyby wzrosnąć obciążenia najlepiej zarabiających, wszystko zależy od tego, jak zostaną ustalone stawki nowej daniny. Jeśli będzie to 45 proc. kosztów pracy, to przy zarobkach 15 tys. zł straty na miesiąc wyniosą ok. 620 zł; jeśli 50 proc. – ok. 1500 zł.