Jakie są pana zdaniem główne przyczyny tureckiego kryzysu?
Na genezę tego kryzysu musimy patrzeć dwutorowo. Pierwszy aspekt to polityka prowadzona przez prezydenta Erdogana od momentu objęcia przez niego władzy, w której deficyt finansów publicznych był zastępowany długiem bankowym. Mam na myśli wzrost zadłużenia, głównie prywatnego, w walutach obcych, sięgający 220 mld USD. To jest właśnie zasadniczy problem – tureckie firmy i banki są zadłużone w euro i dolarach, i dlatego tak mocno uderza w nie to, co dzieje się z kursem liry. Drugi aspekt dotyczy kilku niedawnych wydarzeń, które stały się katalizatorami załamania. Mam tu na myśli m. in. cła nałożone przez USA oraz pogarszające się relacje z Unią Europejską, które zniechęciły do tego kraju inwestorów zagranicznych.
Czy oprócz rosnącego zadłużenia, nadchodzącego kryzysu nie zdradzały też autorytarne zapędy prezydenta Turcji, w tym kontrola nad bankiem centralnym? Tak przynajmniej sugerował w felietonie dla „Parkietu" Tomasz Hońdo, starszy analityk Quercusa TFI.
Zgadzam się. Owa kontrola sprawiała, że bank centralny nie podejmował właściwych decyzji, czyli nie podnosił stóp procentowych. Prezydent Erdogan ma bowiem bardzo oryginalną teorię, według której wysokie stopy prowadzą do wysokiej inflacji. Gdy powiedział to inwestorom na majowym spotkaniu w Londynie, to także zachęciło ich do wyprzedaży tureckich aktywów. Wydaje mi się, że niezależny bank centralny byłby tutaj kluczowy, na co wskazuje chociażby sytuacja w Argentynie, gdzie bank banków podjął zdecydowane działania w obliczu załamanie peso. W Turcji takich działań brak.