Wybory za pasem, raty kredytów nie chcą spadać, WIBOR-u nie udało się zastąpić niższą stopą, a w mediach wciąż nagonka na „złe banki”, więc nie dziwi, że pojawiły się głosy zachęcające do tego kroku. Szkoda, że to kolejne działania w sensie i konstrukcji znane dotychczas raczej tylko z literatury o Robin Hoodzie czy Janosiku, gdzie kosztem jednej grupy obywateli (to akcjonariusze banków, w tym osoby oszczędzające w PPK, OFE czy IKE/IKZE, młode osoby, które chciałyby wziąć kredyt hipoteczny w przyszłości, a na koniec osoby posiadające lokaty w bankach) dotuje się inną (część obecnych kredytobiorców). Zwróćmy uwagę, że pozostałe grupy obywateli, którym wsparcie by nawet bardziej przydało, nie mogą liczyć na tak hojną pomoc od państwa, a i im bardzo obecny stan doskwiera (np. ofiary wypadków, osoby niepełnosprawne czy chorzy na poważne choroby, niemogący się doczekać wizyty w szpitalu – one nie dostają zwolnienia np. z kosztów prywatnej służby zdrowia, a kwotowe podwyżki świadczeń, które otrzymują one czy ich opiekunowie, mają się nijak to korzyści, jakie osiągają korzystający w wakacji kredytowych).
Zauważmy, że w momencie ustanowienia w ubiegłym roku funduszu wsparcia kredytobiorców (na który to hojnie zrzuciły się banki), do którego może się zwrócić o pomoc każdy (i ją otrzymuje) mający problemy ze spłatą kredytu hipotecznego, wakacje kredytowe (obecne i przyszłe) wydają się w ogóle nie mieć racji bytu i są po prostu nakazem skierowanym do banków, aby dotowały one część klientów, którzy – skoro nie zwrócili się o zawieszenie spłat do funduszu wsparcia (czytaj: na bieżąco są w stanie obsługiwać należności) – nie tego potrzebują.
Wakacje kredytowe są pomysłem złym z punktu widzenia dalszego rozwoju sektora bankowego i dostępności jego produktów czy w ogóle zaufania firm czy przedsiębiorców do państwa, ale już absurdem jest obejmowanie nimi osób, które zaciągnęły kredyty o stałej stopie procentowej i ostatnie zmiany stawek rynkowych w żaden sposób nie wpływają na wysokość ich rat – osoby te mają dokładnie takie same raty, jakie miały w momencie zaciągnięcia kredytu – niskie w stosunku do obecnych stóp procentowych. Z niepokojem czekam na to, co się będzie działo za cztery–pięć lat, gdy tym osobom nagle skokowo wzrośnie rata kredytu. Czy i wtedy pojawią się regulacje typu „roczna rata kredytu nie może wzrosnąć więcej niż X proc.” (znane z innych rynków np. najmu w Niemczech) albo nie podniosą się głosy z kancelarii prawnych, że klienci nie wiedzieli, że rata kredytu zmienia się co kilka lat (tak jak np. „nie widzieli, że kursy walutowe są zmienne”), a w ogóle to kredytobiorcy są w trudnej sytuacji i należy się im wsparcie. Oczywiście, czy tak się stanie, będzie to zależało od przyszłych stóp procentowych, ale ryzyko takiego scenariusza wcale nie jest tak minimalne, jak się obecnie wydaje, biorąc pod uwagę obecne trendy polityczno-prokonsumenckie w Europie.
Podsumowując, przedłużenie wakacji kredytowych może być gwoździem do trumny dla produktu pod nazwą kredyt hipoteczny – jaki ma sens udzielanie tego typu pożyczek, skoro za chwilę może się okazać, że przez jedną trzecią roku mają być one nieoprocentowane – i to nie wiadomo, czy nie w nieskończoność. Biorąc pod uwagę obecną inflację czy wzrost cen mieszkań w ciągu ostatnich lat, kredytobiorcy i tak zyskują znaczącą rentę ekonomiczną, płacąc obecnie znacznie mniej za kredyt niż wynikałoby to z rachunku ekonomicznego, a zyskując na sfinansowanym za jego pomocą aktywie. Warto się więc zastanowić, czy akurat oni są grupą obecnie najbardziej potrzebującą wsparcia rządzących.