Białoruś to nie tylko nasz wschodni sąsiad i państwo rządzone przez „ostatniego dyktatora Europy” Aleksandra Łukaszenkę. To również nasz partner gospodarczy. Polski eksport na Białoruś w ciągu pierwszych trzech kwartałów 2010 r. sięgnął 843 mln euro (import z Białorusi wyniósł w tym czasie 481 mln euro). Jest to też państwo, które kusiło niedawno polskich inwestorów prywatyzowanym majątkiem i przez które przesyłane są do Polski rosyjskie surowce energetyczne. Ewentualne załamanie jego systemu finansowego nie powinno więc być nam całkowicie obojętne. Czy rzeczywiście Białoruś staje się kolejną Grecją?
[srodtytul]Kołchozowa ekonomia[/srodtytul]
W połowie marca bank centralny wstrzymał sprzedaż obcych walut bankom komercyjnym. Pojawiły się problemy z wypłatami z bankomatów oraz wycofywaniem pieniędzy z depozytów. Według niezależnych białoruskich mediów niektórzy pożyczkodawcy żądają od klientów, by o zamiarze wycofania depozytu walutowego informowali ich nawet pięć dni wcześniej.
W zeszłym tygodniu Białoruś poprosiła Rosję o 3 mld USD pożyczki. Rosyjskie Ministerstwo Finansów odpowiedziało, że najpierw musi zobaczyć plan reform gospodarczych, co oznacza, że Kreml chce, by w zamian za pomoc finansową Mińsk sprzedał mu wiele dużych przedsiębiorstw oraz zapewne rurociągi naftowe i gazociągi. Łukaszenka nie może zwrócić się o pomoc do Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Unii Europejskiej, bo instytucje te obraziły się na niego za niesłuchanie ich zaleceń i brutalną walkę z demokratyczną opozycją.
– Sytuacja finansowa Białorusi jest dramatyczna. Według wstępnych danych przez pierwsze dwa miesiące tego roku białoruskie rezerwy walutowe spadły o 1 mld USD do 4 mld USD. Niezależni ekonomiści z Białorusi wskazują, że potrzeba 1 mld USD miesięcznie, by podtrzymać kurs rubla białoruskiego. Na rynku funkcjonuje już de facto kilka kursów narodowej waluty, więc mamy do czynienia ze swego rodzajem paniki – wskazuje w rozmowie z „Parkietem” Kamil Kłysiński, analityk z Ośrodka Studiów Wschodnich.