Poprzedni tydzień zatrząsł giełdami, ale nie zrobił większego wrażenia na polskich zarządzających.
Wszystko w rękach USA
Jesień miała wyglądać inaczej na warszawskiej giełdzie. Przeważały opinie, że dla małych i średnich spółek, które są w bessie od miesięcy, impulsem do zmiany trendu będą lepsze wyniki kwartalne, a także wezwania inwestorów na akcje. Zamiast rosnącego popytu na akcje „misiów", znacznie wzrosła podaż ich akcji z TFI, co jeszcze mocniej nakręciło spadki mWIG40 i sWIG80. Z kolei dla dużych spółek impulsem miało być przesunięcie Polski z grona rynków wschodzących do rozwiniętych według klasyfikacji FTSE Russell. Co prawda w poniedziałek WIG20 odrabiał znaczną część strat z bardzo trudnej piątkowej sesji, jednak pod koniec zeszłego tygodnia zaliczył nowy w tym roku dołek i pierwszy raz od lutego 2017 r. znalazł się poniżej 2100 pkt.
Podobną sytuację mamy na WIG, indeksie szerokiego rynku. W cenach zamknięcia od styczniowego szczytu stracił do piątku już blisko 20 proc. Nie jest to jednak pierwszy przypadek tak silnej zniżki podczas tej hossy, która rozpoczęła się w 2009 r. Od szczytu w kwietniu 2011 r. przez dwa miesiące WIG runął o blisko 27 proc., natomiast z najwyższego poziomu w 2015 r. spadł w około pół roku o niecałe 27 proc.
Gdyby historia miała się powtórzyć, oznaczałoby to, że niebawem na GPW doszłoby do całkowitej zmiany nastrojów. Zbliżamy się również do końca roku – okresu zazwyczaj udanego dla rynków akcji. Są więc argumenty za zmianą kierunku indeksów. – Zniżki wynikają z przewagi podaży nad popytem, a to w głównej mierze jest efektem odpływów z funduszy inwestycyjnych, wynikających z zamieszania wokół GetBacku, oraz załamania idei funduszy absolutnej stopy zwrotu, które w Polsce nie do końca były zarządzane jako absolute return, tylko jak fundusze „misiów" – zauważa Piotr Zagała, zarządzający TFI BGŻ BNP.