Jarosław Szanajca jest jednym z założycieli Domu Development i prezesem spółki od momentu jej powstania w 1996 r. Przyznaje, że jego biznesowe poszukiwania zapoczątkowało to, że nie dostał się na aplikację adwokacką. W młodości bardzo długo nie wiedział, kim chce zostać w przyszłości. Dopiero kolejne kroki w biznesie i spotkanie brytyjskich wspólników pomogło mu to odkryć.
Zmienne szczęście
Szanajca przyznaje, że wybór takiej, a nie innej drogi zawodowej zawsze jest trochę efektem poszukiwań, a trochę kwestią przypadku. – Zanim związałem się z branżą deweloperską, próbowałem różnych interesów – ze zmiennym szczęściem. Najpierw pracowałem w Libelli, gdzie byłem?asystentem dyrektora, a potem dyrektorem zakładu, w?którym szyto konfekcję damską. W Libelli robiliśmy niemal wszystko, od zapachów do ciast, przez chemię, po suszarki fotograficzne – wspomina. – Potem przerzuciłem się na handel sprzętem kontrolno-pomiarowym. Kupowaliśmy go za dewizy i sprzedawaliśmy?za złote. Później handlowałem płytkami ceramicznymi i jako pierwszy wprowadziłem na polski rynek gres – dodaje. Informuje, że stąd było już tylko kilka kroków do działalności budowlanej i w następnej kolejności deweloperskiej, którą udało mu się rozwinąć dzięki brytyjskim wspólnikom.
– Przed nawiązaniem współpracy z Brytyjczykami byłem deweloperem na małą skalę. Wcześniej przymierzaliśmy się do wspólnej realizacji biurowca przy Tamce w Warszawie. Projekt nie wypalił – wspomina. – Tak dobrze nam się jednak rozmawiało, że po dwóch latach, gdy razem z moim wspólnikiem wpadliśmy na pomysł budowania mieszkań, skierowaliśmy się do Brytyjczyków – dodaje. Ten kontakt zaowocował założeniem Domu Development, który dziś jest największym deweloperem mieszkaniowym w Polsce.
Recepta na wypalenie?
Szanajca nie chce wyrokować, czy za 10–15 lat nadal będzie prezesem Dom Development, gdyż to bardzo długa perspektywa. – Czasem zastanawiam się, czy przed upływem tego czasu się nie wypalę, gdyż to grozi każdemu – przyznaje. – Pewien Anglik, który z sukcesem prowadził firmę deweloperską, opowiadał mi kiedyś, że z dnia na dzień stwierdził, że nie jest w stanie już nic zrobić dla tej firmy. Dosięgło go klasyczne wypalenie – dodaje i zaznacza, że w celu uchronienia się przed takim stanem w miarę możliwości stara się rozsądnie zarządzać swoim czasem pracy. Pomocne w oderwaniu od codziennych obowiązków jest jego hobby – odnawianie zabytkowych samochodów.
Miłośnik starych aut
Szanajca na swoim koncie ma już osiem odrestaurowanych aut, a w drodze są kolejne. Obecnie pracuje nad mercedesem kabrioletem z 1951 r. oraz limuzyną jaguara z 1952 r. W jaki sposób zaraził się tak nietypową pasją?