W pierwszej połowie lat 90. „azjatyckie tygrysy" korzystały z bezprecedensowego napływu kapitału. Spektakularne tempo wzrostu gospodarczego, w połączeniu z atrakcyjnymi stopami procentowymi, było magnesem dla zagranicznych inwestorów. Azjatyckie banki i spółki wykorzystywały tę „dziejową szansę", zadłużając się na ogromną skalę w dolarach. Sprzyjało temu powiązanie walut tych państw z „twardymi" walutami, zwłaszcza dolarem. Gdy ten ostatni w połowie lat 90. zaczął się umacniać, „azjatyckie tygrysy" zaczęły tracić konkurencyjność eksportową, na której opierał się wówczas ich wzrost. Spowolnienie gospodarcze, któremu dodatkowo sprzyjał globalny spadek popytu na półprzewodniki, w połączeniu z dużymi deficytami tych państw na rachunkach obrotów bieżących, zachęciło spekulantów do gry na dewaluację ich walut. Obrona kursów wymagała od nich zaostrzenia polityki pieniężnej, co tylko pogłębiło kłopoty gospodarek. Jako pierwszy poddał się w lipcu 1997 r. rząd Tajlandii, później na uwolnienie swoich walut – czyli w praktyce dewaluację – zdecydowały się m.in. Malezja, Filipiny, Indonezja i Korea Płd. Efektem był skok inflacji i wartości zagranicznych zobowiązań w tych państwach – nawet do 200 proc. PKB – co z kolei uruchomiło falę bankructw spółek. Kryzys azjatycki szybko dał się odczuć na giełdach całego świata. Uchodzi też za jedną z przyczyn kryzysów walutowych w Rosji i Brazylii, które wybuchły w 1998 r.
Fed dał, Fed zabierze
Dziś kraje wschodzące znów doświadczają masowego odpływu kapitału. Od początku maja indyjska rupia osłabiła się wobec dolara o około 18 proc., a indonezyjska rupia o 16 proc. Niewiele lepiej radziły sobie turecka lira i brazylijski real. Malezyjski ringgit i tajski baht, które w latach 90. ucierpiały najbardziej, straciły jak dotąd po około 9 proc. – Globalna gospodarka może znajdować się u progu kolejnego kryzysu – tak tę deprecjację walut państw wschodzących komentował niedawno na portalu „Project Syndicate" Steven Roach, były główny ekonomista banku Morgan Stanley, a dziś wykładowca ekonomii na Uniwersytecie Yale.
Kapitał, który dziś opuszcza rynki wschodzące, napłynął tam na fali ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE) w USA i innych krajach Zachodu. Program ten, polegający na skupie przez banki centralne obligacji hipotecznych i skarbowych za wykreowane pieniądze, obniżył rynkowe stopy procentowe w dojrzałych gospodarkach, skłaniając inwestorów do szukania zysków gdzie indziej. Dynamicznie rozwijające się kraje Azji i Ameryki Łacińskiej, oferujące wysokie stopy procentowe, wyglądały szczególnie obiecująco. Według wyliczeń Międzynarodowego Funduszu Walutowego od czasu ogłoszenia przez Fed pierwszej rundy QE pod koniec 2008 r. na rynki wschodzące napłynęło łącznie blisko 4 bln USD. Gdy jednak wiosną amerykański bank centralny zaczął sygnalizować, że szykuje się do wygaszenia QE, strumień kapitału zawrócił. Zwłaszcza że jednocześnie gospodarki wielu krajów wschodzących złapały zadyszkę, podczas gdy koniunktura w USA wyraźnie się poprawiła.
Władze państw wschodzących, które jeszcze niedawno skarżyły się, że polityka pieniężna Fedu prowadzi do aprecjacji ich walut, w ostatnich miesiącach zabrały się do obrony przed ich deprecjacją na drodze interwencji na rynkach lub podwyżek stóp procentowych. W czwartek premier Rosji Władimir Putin zapowiedział nawet, że kraje z grupy BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i RPA) utworzą wspólny fundusz, dysponujący 100 mld USD, który posłuży do obrony ich walut. Wątpliwe jednak, że nastąpi to wystarczająco szybko, aby zapobiec zawirowaniom, które mogą nastąpić, gdy Fed faktycznie zacznie QE ograniczać.
Za późno na obronę?
Niewykluczone zresztą, że jest już za późno na jakiekolwiek zmiany scenariusza, który rozgrywa się na rynkach wschodzących. Tego zdania, oprócz Roacha, jest m.in. Richard Koo, główny ekonomista Instytutu Badawczego banku Nomura. Według nich kraje rozwijające się powinny były blokować napływ kapitału, gdy Fed i inne banki centralne luzowały politykę pieniężną. – Nie zrobiły tego przypuszczalnie dlatego, że kontrola przepływu kapitału jest bardzo niepopularną polityką. W krajach, które przyciągają kapitał, rosną ceny aktywów, ludzie czują się więc bogatsi, spółki mogą tanio sfinansować swoje potrzeby pożyczkowe, a inflacja spada dzięki aprecjacji waluty. Ostatecznie wszyscy są zadowoleni, z wyjątkiem eksporterów, którym umocnienie waluty szkodzi. Potrzeba odważnego decydenta, żeby zepsuć to przyjemne otoczenie kontrolą przepływu kapitału, nawet jeśli to jest niezbędne dla utrzymania stabilnego wzrostu w długiej perspektywie – twierdzi Koo.