Wzrost siły amerykańskiej waluty i rentowności obligacji odbija się niekorzystnie na rynkach wschodzących, ale na razie nie robi wrażenia na głównych giełdach światowych. Można podejrzewać, że kapitał jest w fazie przenoszenia się z obszarów objętych największym ryzykiem do tych, które na razie można uznać za nieco bardziej stabilne.
Główne giełdy jeszcze w górę
Korzysta na tym choćby indeks we Frankfurcie, dodatkowo wspomagany przez słabnącą wspólną walutę. W trakcie pierwszych czterech sesji minionego tygodnia DAX poszedł w górę o prawie 1 proc., dynamicznie przedzierając się w czwartek powyżej 13 tys. punktów, do poziomu najwyższego od lutego. Inwestorzy wciąż ignorują oznaki osłabienia tempa wzrostu gospodarczego oraz zagrożenia płynące z włoskiej sceny politycznej. Wskaźnik niemieckiego parkietu od końca marca zyskał już ponad 11 proc., odrabiając straty poniesione w pierwszych miesiącach roku. Niemal identyczny dystans przebył w tym czasie także Nikkei, zbliżając się do 23 tys. punktów.
Odrabianie strat dość opornie natomiast idzie indeksom na Wall Street. W ostatnich dniach trwająca od początku maja zwyżkowa tendencja uległa wyraźnemu wyhamowaniu. W poniedziałek Dow Jones odbił się od 25 tys. punktów i poddał się lekkiej korekcie. Nieudane okazało się także podejście S&P 500 w pobliże 2750 punktów. Wahania amerykańskich inwestorów mają zapewne związek z nasilającą się przeceną obligacji, w wyniku której rentowność papierów dziesięcioletnich nie tylko przebiła 3 proc., ale przekroczyła 3,1 proc. Trwałe pokonanie tych poziomów stanowiłoby pewną cezurę, choć niekoniecznie musiałoby prowadzić do pogłębienia się niepokoju na rynkach i większych ruchów. Należy się jednak liczyć z okresem niepewności, który potrwa prawdopodobnie do czerwcowego posiedzenia Fed.
Złoto na deskach, ropa po 80 dolarów
Dopóki trwa polityczne napięcie na Bliskim Wschodzie, Iran w obliczu amerykańskich sankcji, a wenezuelska gospodarka w rozsypce, nie ma co liczyć na spadek notowań ropy naftowej. Ale chwilowa korekta jest jak najbardziej możliwa. W miniony czwartek, po raz pierwszy od listopada 2011 r., za baryłkę surowca typu Brent trzeba było chwilami płacić prawie 80,5 dolara. To prawie dwukrotnie więcej niż rok temu, a więc nie można już udawać, że nic się nie stało i pomijać tego faktu w analizach dotyczących perspektyw gospodarek rozwiniętych oraz inflacji. Wzrost cen surowców, w tym głównie ropy, już jest lub wkrótce będzie widoczny w wynikach spółek oraz dynamice PKB wielu krajów. Przykładem mogą być Niemcy, których gospodarka w pierwszym kwartale spowolniła z 2,3 do 1,6 proc. W kontekście wysokich notowań ropy pewną ciekawostką jest natomiast spadek inflacji w Niemczech i strefie euro i jej wzrost w Stanach Zjednoczonych, które są jednym z głównych producentów ropy. Być może to zjawisko jest jednym z powodów umocnienia się dolara. Inwestorzy widząc spowolnienie w strefie euro i niższą inflację, przestali liczyć na zaostrzenie polityki pieniężnej przez EBC, a jednocześnie spodziewają się kontynuacji cyklu podwyżek stóp przez Fed, a nawet jego przyspieszenia.