Postępujące szybko starzenie się ludności w Polsce doprowadzi do potężnego deficytu pracowników, a to z kolei rozpędzi wzrost płac i inflację – ten scenariusz od kilku lat regularnie pojawia się w prognozach instytucji międzynarodowych i wielu krajowych ekonomistów. Żeby nie być gołosłownym: w październiku ub.r. agencja ratingowa Standard & Poor's wieszczyła, że w 2019 r. inflacja w Polsce wyniesie średnio 3,5 proc. właśnie z powodu eksplozji płac. Oceniała też, że ze względu na ograniczoną podaż pracy tzw. potencjalne tempo wzrostu polskiej gospodarki to zaledwie 1,5 proc. rocznie, a aktualne tempo jej rozwoju musi doprowadzić do jej przegrzania, przejawiającego się nie tylko podwyższoną inflacją, ale też rosnącym deficytem na rachunku obrotów bieżących. Mniej więcej w tym samym czasie Bank Światowy wskazywał, że „największym wewnętrznym zagrożeniem dla perspektyw (polskiej – red.) gospodarki jest przyspieszający wzrost jednostkowych kosztów pracy, związany z niedoborem pracowników".
Unikanie nieuniknionego
Polska gospodarka jak dotąd uparcie nie chciała tego scenariusza odegrać. Ludności w tzw. wieku produkcyjnym oczywiście systematycznie ubywa (osób w wieku 20–64 lata było w Polsce w I kwartale br. 22,3 mln, o milion mniej niż cztery lata temu), ale liczba pracujących stale rosła dzięki malejącemu bezrobociu, poprawie wskaźników aktywności zawodowej oraz imigracji. Firmy narzekają wprawdzie jak nigdy wcześniej (i jak niemal nigdzie w UE), że niedobór pracowników stanowi dla nich barierę rozwoju, ale łatwo było to bagatelizować jako wyraz przyzwyczajenia przedsiębiorców do nieograniczonych zasobów taniej siły roboczej. Gdyby rąk do pracy faktycznie brakowało, to zatrudnienie by nie rosło, za to przyspieszałby wzrost płac. Ten zaś pozostaje wyraźnie wolniejszy, niż był dekadę temu, gdy polska gospodarka po raz ostatni rozwijała się tak szybko jak dziś (przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw zwiększa się w tym roku średnio w tempie 7,1 proc., w porównaniu z 10,6 proc. w 2008 r.).
Od kilku miesięcy przybywa jednak sygnałów, że rozpoczął się pierwszy akt wieszczonego nam dramatu. Wzrost zatrudnienia wygasa, co przy silnym wciąż popycie na pracę może oznaczać tylko jedno: ujawniła się bariera podaży. W maju zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw, do którego GUS zalicza podmioty z co najmniej dziesięcioma pracownikami, zmniejszyło się o 2,1 tys. osób, najbardziej od pięciu lat. Pomijając styczeń, gdy GUS aktualizuje próbę przedsiębiorstw, średnio w tym roku zatrudnienie w tym sektorze zwiększa się o 5,8 tys. osób miesięcznie, w porównaniu z 9,5 tys. w ub.r. i 8,7 tys. w 2016 r. W ujęciu rok do roku zatrudnienie wprawdzie wciąż rośnie szybko, średnio w tempie 3,7 proc., po 4,5 proc. w ub.r. i 2,9 proc. w 2016 r. Ale roczna dynamika tego wskaźnika jest mylącą miarą koniunktury na rynku pracy. Obrazuje bowiem głównie efekty wspomnianej zmiany próby przedsiębiorstw, skutkujące skokową zmianą zatrudnienia w sektorze.
Duże i lepiej płacące przedsiębiorstwa są zresztą w uprzywilejowanej pozycji, bo mogą liczyć na dopływ pracowników z innych sektorów, np. z rolnictwa, gdzie zatrudnienie systematycznie maleje. Najszersza miara zatrudnienia w Polsce, opierająca się na Badaniach Aktywności Ekonomicznej Ludności, praktycznie stoi w miejscu. Według BAEL w I kwartale w Polsce pracowało ponad 16,3 mln osób, o zaledwie 0,4 proc. (63 tys.) więcej niż przed rokiem. W poprzednim kwartale liczba pracujących wzrosła o 0,5 proc. rok do roku. Wobec silnego popytu na pracę lawinowo przybywa wolnych miejsc pracy. W I kwartale ich liczba wyniosła 152 tys., o 28 proc. więcej niż przed rokiem. Przy aktualnym tempie wzrostu liczby pracujących tych wakatów nie da się zapełnić.
Hipotetyczne rezerwy pracy
Hipotetycznie zatrudnienie w Polce może jeszcze wzrosnąć, i to znacząco. Gdyby przy dzisiejszej liczbie ludności wskaźnik aktywności zawodowej (odsetek osób w wieku 15–64 lata, które pracują lub poszukują pracy) wzrósł nad Wisłą z obecnego poziomu 69,5 proc. do średniego poziomu w strefie euro (73,3 proc.), to podaż pracy byłaby wyższa o ponad 900 tys. osób. A przecież ta średnia to nie jest twardy sufit dla aktywności zawodowej. Pod koniec ubiegłego roku ekonomiści Narodowego Banku Polskiego szacowali, że biernych zawodowo, których potencjalnie dałoby się zaktywizować, jest nawet 4 mln (wskaźnik aktywności zawodowej wynosiłby wówczas 86 proc., czym obecnie w Europie mogą się pochwalić tylko Szwajcaria i Islandia). Kluczowe jest tu jednak słowo „potencjalnie". W praktyce wskaźnik aktywności zawodowej, który w ciągu ostatniej dekady wyraźnie wzrósł (w 2008 r. wynosił 64 proc.), od szczytu z III kwartału ub.r. maleje. Dzieje się tak, choć wzrost płac w ujęciu realnym w tempie około 5 proc. rocznie powinien sprzyjać aktywizacji. Trudno nie wiązać tego z obniżką wieku emerytalnego oraz programem 500+, który wpływa ujemnie na aktywność zawodową kobiet. – Stawiamy przed sobą większe wyzwania, niż wynikają z samych tylko tendencji demograficznych – przyznaje Piotr Lewandowski, prezes Instytutu Badań Strukturalnych.