– W meczu z Anglią byliśmy jak lwy wypuszczone z klatki. Tacy sami będziemy w finale – zapewnia Mario Mandżukić.
14 lipca Francja obchodzi swoje święto narodowe. W całym kraju odbywają się pokazy sztucznych ogni, na Polach Elizejskich w Paryżu maszerują defilady wojskowe. Miejsce, w którym tysiące Francuzów upamiętniają rocznicę zburzenia Bastylii i wybuchu Wielkiej Rewolucji, w niedzielę (i w dni kolejne) ma się zamienić w stolicę futbolu. Po 12 latach reprezentacja Trójkolorowych awansowała do finału mistrzostw świata. I podobnie jak podczas Euro 2016 na własnej ziemi będzie w nim faworytem.
Po drugiej stronie stoi jednak rywal groźny i nieprzewidywalny, złożony z piłkarzy występujących w nie gorszych klubach. Radzący sobie paradoksalnie lepiej z przeciwnikami silniejszymi, niezmordowany nawet koniecznością grania trzech dogrywek, urazami ani chorobą (Ivan Rakitić dzień przed półfinałem leżał w łóżku z 39-stopniową gorączką).
– Zamierzałem przeprowadzić zmiany, ale nikt nie chciał zejść. Musiałem ściągać ich z boiska niemal siłą – odpowiadał trener Chorwatów Zlatko Dalić na pytania o to, czy nie boi się, że jego zawodnicy do meczu z Francją przystąpią wycieńczeni (mając w nogach dodatkowe 90 minut, a w perspektywie jeden dzień odpoczynku mniej). W spotkaniu z Anglią selekcjoner wszystkich czterech zmian dokonał dopiero w dogrywce.