Dwa tygodnie temu pisałem, z jakich względów nie dowierzamy w złą końcówkę tego i początek przyszłego roku. Wiele wskazuje, że nawet jeżeli taka szansa była, to Jerome Powell zadbał, by nie została wykorzystana. Pod naporem „twardego pivotu” prezesa Fedu z pesymistycznych prognoz wycofują się największe niedźwiedzie, ostatnio Mike Wilson z Morgana Stanleya. Rynek znalazł się w stadium „skrajnej chciwości” (wg wskaźnika Fear & Greed) jeszcze przed rewelacyjnym kalendarzowo okresem pomiędzy Bożym Narodzeniem a drugą sesją po Nowym Roku.
Wydaje się, że przy sprzyjającej sezonowości musiałoby się w najbliższym czasie wydarzyć coś naprawdę złego, by w ciągu dwóch–trzech tygodni nie doszło do testu historycznych szczytów S&P 500 i ich prawdopodobnego naruszenia, powoli staje się to jednak drugorzędne. W miarę tego, jak przybliżamy się do kluczowego poziomu, coraz bardziej zasadne wydaje się pytanie o to, co dalej.
Pod wieloma względami, zarówno jeżeli chodzi o kwestie kalendarzowe, jak i analogie do innych „pierwszych lat hossy”, mijający rok był bardzo typowy (oczywiście, by z tego skorzystać, trzeba było jeszcze w styczniu przewidzieć, że bessa faktycznie się skończyła, a mało kto tak wówczas zakładał). Drugi będzie naszym zdaniem znacznie trudniejszy, dlatego, że nie będziemy mieli do czynienia ze „zwykłym” cyklem – przy dominującym obecnie założeniu, że nawet nie zbliżymy się do recesji (dynamika PKB w USA ma zgodnie z prognozami wynieść 1,6–1,8 proc., a dynamika zysków ma być dwucyfrowa), luzowanie polityki monetarnej ma rzekomo mieć miejsce (prawie) wyłącznie z powodu dalszego spadku inflacji. Dla takiej sytuacji trudno w ostatnich dekadach zbudować jakiekolwiek wiarygodne analogie. Są to jednak wygórowane oczekiwania i niemal w pełni już wycenione.
Zawsze pozostaje tzw. zdrowy rozsądek, a ten mówi, że wyprzedzający wskaźnik cena/zysk dla S&P 500 na poziomie 19,4 jest wysoki w porównaniu z poziomami z ostatnich pięciu-dziesięciu lat, mimo że stopy są znacznie wyższe niż przeciętnie w tym okresie. Nie jest to nic nietypowego we wczesnej fazie hossy, gdy oczekiwania co do zysków bywają silnie rewidowane w górę, umożliwiając wzrost indeksów, któremu nie towarzyszą rosnące mnożniki. Głębokie ujemne rewizje prognoz na 4Q2023 utwierdzają nas jednak w przekonaniu, że to raczej nie jest sytuacja, z którą obecnie mamy do czynienia.
Z tysiąca „technicznych” sposobów analizowania, gdzie możemy spodziewać się najbliższej poważnej korekty, wychodzi zazwyczaj, że będzie miała ona zapewne miejsce między marcem a czerwcem. Czy rynek będzie chciał jednak dalej potulnie odgrywać historię? Naszym zdaniem to znacznie bardziej wątpliwe. Twardo wierzymy w zasadę: „najpierw problem i powód do przeceny, potem reakcja banków centralnych”. Jeżeli do obniżki stóp w USA miałoby dojść w marcu, styczeń i luty mogą okazać się znacznie gorsze, niż wszyscy byśmy chcieli.