Aż ponad połowa drobnych graczy na warszawskiej giełdzie nie zamyka stratnych pozycji i czeka na odbicie kursu - wynika z najnowszego Ogólnopolskiego Badania Inwestorów, przeprowadzonego przez SII. Zaledwie co czwarty inwestor twierdzi, że zamyka takie pozycje możliwie szybko m.in. dzięki wykorzystaniu zlecenia stop-loss.
Z czego wynika ta ogólna niechęć do cięcia strat? Przecież racjonalnie rzecz biorąc, sprawa wydaje się oczywista. Ale są jeszcze emocje. Nadzieja, chciwość, euforia, strach, panika - cała konstelacja. Poniesienie straty często jest utożsamiane z przyznaniem się do porażki. „Jeszcze trochę poczekam, przecież kurs tej spółki niższej spaść już nie może" – takich wypowiedzi nie brakuje na giełdowych forach. A kurs? Spada dalej.
Świeżutki przykład to Bomi. - Jeszcze prawie pół roku notowań, a w tym czasie wydarzyć się może dużo – pisał wiosną jeden z inwestorów. Rzeczywistość okazała się brutalna: akcje potaniały do 1 grosza, bankructwo stało się faktem i spółkę wycofano z giełdy. Fakt, że inwestorzy dają się ponosić emocjom i zbyt zawierzają nadziei - to jedno. Nie można mieć do nich pretensji, bo przecież konsekwencje ponoszą sami, a potem uczą się (lub nie) na błędach. Bardziej niepokoi fakt, że spółki często inwestorów w tej nadziei utwierdzają. Przykład? Jan Kościuszko, który niezmiennie twierdził, że Polskie Jadło ma szansę wyjść na prostą. Ci którzy mu uwierzyli, boleśnie się sparzyli. „Wierzących" nie brakuje też w Petrolinveście. Kiedy debiutował na giełdzie w 2007 r., akcje kosztowały prawie 600 zł. Teraz kurs oscyluje wokół 0,16 zł.
- Za to cierpienie i upokorzenie zostaniemy sowicie wynagrodzeni (..). Gaz i ropa z łupków będzie płynęła jak rzeka – wieszczy jeden z inwestorów. Oby jego życzenia się spełniły. Ale nie zdziwię się, jeśli będzie inaczej.