Istnieje kilka powodów. Przede wszystkim Francja nie jest tak zależna od eksportu, jak Niemcy. Załamanie w handlu, które doprowadziło do tąpnięcia w produkcji przemysłowej w Niemczech, we Francję więc nie uderzyło w tym stopniu. Ponadto miniona dekada była w Niemczech okresem dynamicznego rozwoju, a we Francji nie był to najlepszy okres. Obecne położenie tych państw jest więc zwierciadlanym odbiciem sytuacji z ostatnich lat.
Po trzecie, wydatki konsumpcyjne były we Francji bardziej stabilne. Wynika to m.in. z tego, że rząd w Paryżu subsydiuje pracę na niepełny etat. Gdy nadchodzi recesja, firmy – zwłaszcza motoryzacyjne – zamiast zwalniać ludzi, mogą ich zatrzymać, za co płaci rząd. Jest to taki automatyczny składnik pakietu stymulacyjnego, pozwalający uniknąć gwałtownego załamania zatrudnienia, a więc pozwalający na wzrost dochodów gospodarstw domowych. Nowością jest to, że teraz i Niemcy zastosowały to rozwiązanie. Tam więc też wydatki konsumpcyjne nie spadły, ale w niemieckiej gospodarce mają one mniejsze znaczenie niż we francuskiej.
[b]Jaki będą Pana zdaniem najbardziej widoczne długotrwałe skutki kryzysu?[/b]
Przede wszystkim zajmie bardzo dużo czasu – dwa, trzy pokolenia - zanim rządy uporządkują finanse publiczne. Przez 20-30 lat będziemy musieli żyć z długiem publicznym bliskim 100 proc. PKB (biorąc też pod uwagę dług lokalnych władz, a nie tylko centralnych).
Wynika to z faktu, że wzrost długu publicznego w państwach rozwiniętych o około 20 proc. PKB nie jest skutkiem wydatków stymulacyjnych. Tylko niewielka część tej zwyżki daje się wyjaśnić jednorazowymi pakietami stymulacyjnymi, zastrzykami dla banków itp. Bodziec fiskalny odpowiadał przecież za 2-3 proc. PKB. Największe znaczenie miał spadek produkcji przemysłowej, który skutkuje spadkiem wpływów podatkowych. Ale właśnie dlatego jest to poważne wyzwanie. Jeśli wpływy podatkowe są o 10 proc. niższe niż dawniej, cięcia wydatków na niewiele się zdadzą.
Podniesienie podatków jest zaś ryzykowne, bo można zdławić gospodarkę i zmniejszyć wpływy podatkowe, zamiast zwiększyć.
[b]Rządy największych gospodarek – zgrupowane w G20 – debatują, co należy zrobić, aby uniknąć podobnych kryzysów w przyszłości. Z jednej strony mówi się o reformie systemu regulacji w sektorze finansowym, z drugiej pojawiają się propozycje zniwelowania globalnej nierównowagi finansowej.
Z kolei William White, były główny ekonomista Banku Rozrachunków Międzynarodowych, proponuje zmianę paradygmatu polityki pieniężnej. Jak argumentuje, banki centralne muszą starać się zapobiegać bańkom na rynkach, nawet jeśli ich narastanie nie przejawia się inflacją. Co Pan sądzi o tych propozycjach?[/b]
Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy się wrócić do źródeł obecnego kryzysu.
Otóż od chwili upadku Muru Berlińskiego mieliśmy nową falę globalizacji, która charakteryzowała się tym, że gospodarki włączające się do światowego systemu, były zdecydowanie większe, niż w poprzednich falach - chodzi przede wszystkim o Chiny. Zastosowały one taki sam model rozwoju, jak dawniej Japonia: importuje się technologie, a eksportuje produkty przemysłowe. Musiały jednak również importować z USA politykę pieniężną, ponieważ nie miały własnego rynku kapitałowego. Choć to właśnie było zarzewie kryzysu, nazywam to „radosną globalizacją”, wszyscy bowiem na tym wygrywali. Zachodnie społeczeństwa skarżyły się, że tracą miejsca pracy na rzecz Chin i Indii, ale jeśli spojrzeć na dane, ich realne dochody rosły. Jednocześnie Chińczycy wychodzili z biedy.
Problem jednak w tym, że w takiej sytuacji nikt nie mógł kontrolować stopy wzrostu gospodarczego. W efekcie w 2005 r. światowa gospodarka zaczęła się przegrzewać, ale ze względu na brak koordynacji polityki pieniężnej na skalę globalną, nie można było nad tym zapanować. Teraz również rządy tracą motywacje, aby koordynować działania. Jest jeszcze druga strona. Za pomocą stóp procentowych reguluje się popyt na kredyt, ale nie podaż. Działalność banków jest procykliczna z natury. Gdy rosną ceny aktywów, banki mają więcej pieniędzy, więc pożyczają więcej. Jeśli tego nie zrobią, zostaną pokonane przez konkurencję. Tutaj z kolei niezwykle ważna jest koordynacja nadzorów bankowych. Zwykle regulatorzy pilnują banków tylko na własnym podwórku. Gdy następuje zaburzenie konkurencji – np. dlatego, że w jednym kraju przepisy są luźniejsze, pozwalają na wyższe lewarowanie itp. – nadzorcy stają w obliczu presji sektora bankowego i rządu, aby przywrócić konkurencyjność. Jeśli nie zmusi się ich do współpracy, zaczynają ze sobą konkurować przepisami. To jeden z powodów, dla których wybuchł kryzys.
[b]Coraz większą uwagę przyciąga ostatnio problem globalnej nierównowagi finansowej – czyli permanentnego deficytu na rachunku obrotów bieżących w USA, finansowanego przez nadwyżkę w Chinach. Administracja Baracka Obamy zaproponowała ostatnio, aby podjąć na szczeblu międzynarodowym próbę złagodzenia tej nierównowagi. W skrócie chodzi o to, aby Amerykanie zaczęli więcej oszczędzać, a Chińczycy więcej wydawać. Czy widzi Pan szansę na powodzenie tej inicjatywy?[/b]
Nazywam to rozwiązywaniem problemu „Chinameryki”. Stopa oszczędności w USA rośnie i nie sądzę, aby to było tymczasowe zjawisko. Oszczędności osobiste sięgną 10-12 proc., ponieważ Amerykanie muszą odbudować swój majątek, który stopniał wskutek kryzysu. Wprawdzie obecnie rosnącym oszczędnościom społeczeństwa towarzyszy wzrost długu publicznego, ale wydaje mi się, że w ostatecznym rozrachunku Ameryka i tak oszczędza więcej. Deficyt na rachunku obrotów bieżących kurczy się. Sądzę, że tendencję tą uda się utrzymać.
Z drugiej strony chiński rząd zrozumiał już, że model rozwoju oparty na eksporcie przestaje działać. Jeśli Amerykańscy konsumenci już nie wydają tyle, co wcześniej, motor tego modelu upada. Chiny muszą więc przerzucić się na model napędzany wewnętrznym popytem. Najlepiej to zrobić budując „państwo dobrobytu”. Plan taki już istnieje. Jeśli zostanie sfinansowany na drodze emisji długu publicznego, a nie z rezerw walutowych, Chiny upieką trzy pieczenie przy jednym ogniu. Po pierwsze, popyt wzrośnie, bo będzie trzeba zatrudnić więcej lekarzy itp. Po drugie, ubezpieczenia społeczne zredukują stopę oszczędności, Chińczycy będą więc więcej konsumowali. Po trzecie narodzi się głęboki i płynny rynek obligacji. Wówczas bank centralny Chin będzie mógł dokonywać operacji otwartego rynku, a także uwolnić kurs juana.
To jest scenariusz optymistyczny. Ryzyko jest takie, że Fed będzie czekał zbyt długo z podniesieniem stóp procentowych, a w efekcie USA narodzi się kolejna bańka. Wówczas chińskie lobby eksportowe, które jest bardzo silne, może skłonić rząd, aby powrócił do dotychczasowego modelu wzrostu gospodarczego.
[b]Dziękuję za rozmowę.[/b]