Ekonomiści z NBP oceniają, że tzw. potencjalne tempo wzrostu polskiej gospodarki wynosi 3,7 proc. rocznie. To mniej więcej tyle samo, ile średnio wynosiło tempo rozwoju Polski w ostatnich 30 latach. Tymczasem jeszcze niedawno NBP, podobnie jak większość ekonomistów, oceniał, że tak szybki rozwój nie może się utrzymać, choćby z powodu wyczerpywania się rąk do pracy. Bariera demograficzna nie jest tak duża, jak się wydawało?
Potencjalne tempo wzrostu to nie jest zmienna obserwowalna, tylko pewien szacunek, który bazuje na wielu założeniach. Jeśli rzeczywisty wzrost gospodarki w ostatnich latach był szybki, a nie było widać presji inflacyjnej, to można z tego wyciągnąć wniosek, że potencjał był wyższy, niż sądziliśmy. Poza tym na początku tego roku pozytywnie zaskoczyły inwestycje. Być może analitycy z NBP zakładają, że one będą dalej szybko rosły.
Na pewno zakładają, że wydajność pracy będzie rosła szybciej, niż dotąd sądzili. Czy są jakieś powody, aby sądzić, że wzrost wydajności przyspieszy na tyle, żeby skompensować stagnację zatrudnienia?
Jeśli chodzi o produktywność, pewne rezerwy faktycznie widać, np. w zakresie organizacji produkcji. Pewien przedsiębiorca z branży meblarskiej powiedział mi niedawno, że planuje zbudowanie magazynu, który pozwoli mu produkować dłuższe serie. Dzięki temu skrócą się przestoje potrzebne na dostosowanie maszyn. Jak oceniał, to podniesie jego produktywność o kilkadziesiąt procent. Ten przykład pokazuje, że zmiany sposobu organizacji produkcji mogą być bardzo istotne. A coraz droższa i mniej dostępna praca będzie takie zmiany na firmach wymuszała.
Przyspieszenie inwestycji, które odnotowaliśmy na początku roku, ma taki właśnie charakter?