Mamy rok przedwyborczy, kampania nieoficjalnie rozpoczęta, więc i pojawiają się pierwsze obietnice dla głosujących. Jedną z nich jest propozycja podwyżki sztandarowego świadczenia socjalnego, jakim jest 500+, do 800 PLN. Oczywiście od razu odezwały się głosy, że budżetu na to nie stać, Polska stanie się druga Grecją i czeka nas wielki krach (a Polacy zostaną biedakami). Wydaje się jednak, że akurat o pieniądze nie będzie trudno (podwyżka to w sumie niewielki procent całości dochodów Skarbu Państwa). Po prostu – podobnie jak w poprzednich latach – odbędzie się to kosztem dalszego pogarszania się jakości usług, jakie świadczy państwo, na które przeznaczy się jeszcze niższy procent dochodów budżetu.
Przygotujmy się więc do dalszego spadku dostępności państwowej służby zdrowia, jeszcze gorszej jakości edukacji czy administracji, zapaści inwestycyjnej, jeśli chodzi o nowe placówki czy infrastrukturę czy odnowienie starej (mowa o szpitalach, szkołach, urzędach), w sądach będziemy czekali jeszcze dłużej na wyroki, a załatwienie jakiejkolwiek sprawy w urzędzie będzie trwało wieki.
Do tej pory jako tako trzymały się jeszcze inwestycje finansowane ze środków unijnych (drogi, autostrady), ale i to pewnie za chwilę z wiadomych powodów się zmieni. Przypomnijmy sobie np. ubiegłoroczne problemy z wyrabianiem nowych paszportów (kolejki do urzędów, brak możliwości umówienia się) – to tylko objaw opisywanego zjawiska.
Zwiększenie wydatków socjalnych będzie więc wiązało się z utrzymaniem ograniczenia inwestycji w rozwój. Mowa tu o rozwoju dającym w przyszłości korzyści ekonomiczne, bo tylko to można nazwać inwestycją, a nie wydatkami w mało sensowne koszty, jakimi jest np. rozbudowa lotnisk, na których brak czy niską dostępność mało kto narzeka. „Koszt” i „inwestycja” to nie są synonimy. Nie będzie też środków na wystarczające podwyżki płac dla szeroko rozumianej administracji czy usług publicznych (wliczam w to też państwową służbę zdrowia, usługi pocztowe, sądownictwo itp.), co tylko zwiększy exodus pracowników z tych instytucji (patrz kolejne zamykane oddziały w szpitalach), przy braku możliwości zatrudnienia nowych osób (z powodu nieatrakcyjnego i przez wiele lat niewaloryzowanego wynagrodzenia plus dodatkowo: tych młodych – w warunkach zapaści demograficznej – też coraz mniej chętnych do tego typu prac). Mówię oczywiście w tym miejscu o nieatrakcyjnym wynagrodzeniu dla pracowników niższego szczebla – kierownikom/dyrektorom/prezesom, zwłaszcza nowo zatrudnianym (z tzw. klucza) oczywiście należy płacić stawki rynkowe, bo inaczej „nikogo się nie znajdzie”. Logika ta już nie działa w przypadku niskich stanowisk, które latami potrafią pozostawać nieobsadzone, ze szkodą dla funkcjonowania danej instytucji i jakości obsługi jej klientów. Od razu nasuwa się retoryczne pytanie, czy podobne problemy nie dosięgną niedługo takich usług jak bezpieczeństwo czy ochrona.
W dyskusji na temat podwyżki świadczenia 500+ pojawił się też pomysł jego corocznej waloryzacji, idea szczytna, ale czemu nikt nie wspomina w tym miejscu o waloryzacji progów podatkowych? W warunkach szalejącej inflacji ich sztywność powoduje, że co roku coraz więcej pracujących będzie płaciło wyższe daniny. Skoro waloryzowane są emerytury i renty czy inne świadczenia, to czemu zapomniano o progach podatkowych? Wygląda jednak na to, że pracujący na etatach to najgorsza kasta, której nic się nie należy (płacą najwyższe składki zdrowotne, których nie mogą odliczyć od podatku i jednocześnie najwyższe daniny na ZUS), a jej obowiązkiem jest płacić coraz wyższe podatki. Tej grupie nikt nie proponuje, aby np. składka na ZUS była dobrowolna (trudno wyjaśnić czemu, skoro dobrowolność dla prowadzących działalność gospodarczą wisi na sztandarach przynajmniej kilku partii), składka zdrowotna ryczałtowa (jak dla przedsiębiorców) czy planuje zrekompensować spadek siły nabywczej ich wynagrodzenia.