W 2010 r. sytuacja była już zupełnie inna, banki same zaostrzyły kryteria udzielania kredytów, ale nadzorcy to nie przeszkadzało. Nowa wersja rekomendacji ujrzała światło dzienne tylko dzięki determinacji rządu, który poszukuje wszelkich możliwych środków do złagodzenia spowolnienia gospodarczego. Jednym z takich sposobów jest poprawa dostępności kredytów. Udostępnienie przez Bank Gospodarstwa Krajowego linii gwarancyjnej dla banków komercyjnych udzielających pożyczek małym firmom jest potwierdzeniem, że rząd zdaje sobie sprawę z problemów na tym polu. Problemy te są całkiem wymierne. Dynamika kredytów dla przedsiębiorstw od końca 2011 r. systematycznie obniża się i w styczniu wyniosła zaledwie 2 proc. (w wyrażeniu rocznym).
Rekomendacja T uderzyła przede wszystkim w kredyty detaliczne. Od końca 2010 r. dynamika pożyczek dla konsumentów jest ujemna, a zmiana wartości udzielonych kredytów hipotecznych od kilku miesięcy oscyluje w pobliżu zera. Odniosła także skutek, jeśli chodzi o strukturę walutową?należności banków z tytułu kredytów mieszkaniowych. Z rekordowych 72 proc. w lutym 2009 r. udział kredytów w walutach obcych obniżył się do 55 proc. w styczniu bieżącego roku. Trudno jest precyzyjnie określić, jaka jest relacja między wartością udzielonych kredytów mieszkaniowych i koniunkturą w budownictwie. Zapewne występuje tu dodatnia korelacja. Budownictwo przeżywa znacznie silniejsze spowolnienie niż inne gałęzie przemysłu. Od połowy zeszłego roku produkcja budowlano-montażowa notuje ujemne roczne dynamiki, a trend spadkowy?utrzymuje się tu od połowy 2011 r. Według grudniowych danych spadek w budownictwie był najsilniejszy od początku 2006 r., czyli od czasu kiedy GUS zaczął publikować ten szereg czasowy. Na szczęście, jeśli chodzi o liczbę oddanych do użytkowania mieszkań, sytuacja nie wygląda tak tragicznie, gdyż nadal oscyluje ona?między 10 a 20 tys. miesięcznie. Są to jednak mieszkania mniejsze, co obniża wartość produkcji sprzedanej w budownictwie i jest prostym skutkiem spadku siły nabywczej ludności. Zacieśnienie polityki kredytowej wymuszone rekomendacjami nadzoru ma bowiem ostatnio miejsce w warunkach zmniejszania się funduszu płac.
W jednej ze swoich wypowiedzi były przewodniczący KNF stwierdził, że za spadek dynamiki akcji kredytowej odpowiadają zbyt wysokie stopy, nie zaś rekomendacje uchwalone za jego kadencji. Trudno oczekiwać, żeby przypisał sobie winę, niezależnie od stanu faktycznego. To przerzucanie się odpowiedzialnością między organami państwa jest rzeczą naturalną. Urzędnicy działają racjonalnie, starając się pozbyć jakiejkolwiek, nawet moralnej, odpowiedzialności. Problem leży jednak gdzie indziej. Jest nim, moim zdaniem, rozdzielenie funkcji nadzorczej w systemie bankowym od decyzyjnej w zakresie polityki pieniężnej. Motywów przeniesienia nadzoru bankowego z NBP do KNF było zapewne wiele, jednak główne to panująca wówczas moda na integrację nadzoru finansowego w związku z kryzysem 2009 r. oraz chwilowa koniunktura polityczna, w ramach której aktualnie rządząca partia starała się zmaksymalizować swoje wpływy. Dokonując tego transferu kompetencji, w niedostatecznym stopniu wzięto pod uwagę makroekonomiczne konsekwencje tego posunięcia. Doszło bowiem do sytuacji, w której nadzór bankowy za pomocą mikroregulacji, takich jak Rekomendacja T, mógł oddziaływać na system bankowy w zupełnie innym kierunku niż za pomocą klasycznych narzędzi polityki pieniężnej chciała to czynić RPP. Rozwiązania na poziomie mikro okazują się bowiem być efektywnym narzędziem regulowania podaży pieniądza, która to, poprzez bezpośredni cel inflacyjny, jest pierwszorzędnym obiektem zainteresowania władz monetarnych. Gdyby nie interwencja rządu poprzez wpływ na decyzję części członków KNF, nadal mielibyśmy sytuację jaskrawego kontrastu między oficjalną polityką pieniężną (od 7 marca mamy najniższe stopy NBP w historii III Rzeczypospolitej) a działaniami nadzoru finansowego. Tak naprawdę kontrast ten nadal istnieje, gdyż panuje powszechne przekonanie o zbyt nieśmiałym luzowaniu regulacji. Co ciekawe, „zawodowi" członkowie KNF stoją nadal na stanowisku, że polskiej gospodarce grozi rozhulany kredyt.
Jest regułą, że regulacje o charakterze mikro, choćby takie jak przepisy dotyczące limitów inwestycyjnych różnych instytucji, ustalane są bez refleksji na temat ich skutków makroekonomicznych. Akurat rekomendacje ostrożnościowe w sprawie kredytów i ich wpływ na podaż pieniądza są relatywnie dobrze widoczne i o tej sprawie sporo się mówi. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę z tego, że wszelakie „limity inwestycyjne", czy to TFI, czy OFE, czy ubezpieczalni, wręcz determinują relacje popytu i podaży w poszczególnych segmentach rynku finansowego i mają kolosalny wpływ na ceny, w tym także na powstawanie bąbli spekulacyjnych. Warto podjąć dyskusję, na ile owe „ostrożnościowe" regulacje podnoszą ryzyko systemowe w całym sektorze finansowym,?a w konsekwencji w całej gospodarce.