Inflacja, czyli czego powinniśmy się obawiać

Sytuacja w sektorze zakwaterowania i gastronomii nie zmienia jednak faktu, że głównego ryzyka inflacji po pandemii należy upatrywać właśnie w rynku pracy a nie odroczonym popycie.

Publikacja: 19.03.2021 05:00

Marcin Kujawski starszy ekonomista, BNP Paribas BP

Marcin Kujawski starszy ekonomista, BNP Paribas BP

Foto: materiały prasowe

W ostatnich tygodniach wiodącym tematem na rynkach finansowych stał się przewidywany powrót inflacji. Warto więc przyjrzeć się, czego tak naprawdę powinniśmy się obawiać i czy w Polsce faktycznie grozi nam wyraźne przyspieszenie tempa wzrostu cen dóbr i usług.

Wzrost cen źle się kojarzy. Nie oznacza to jednak, że inflacja jest zjawiskiem zupełnie niepożądanym. Od 30 lat celem większości banków centralnych jest utrzymywanie niskiego, ale stałego, tempa wzrostu cen. Główną przyczyną, z powodu której władze monetarne starają się by ceny rosły, jest strach przed potencjalnymi ekonomicznymi skutkami deflacji, czyli sytuacji, w której ceny w gospodarce spadają.

O ile z punktu widzenia przeciętnego Kowalskiego tańsze zakupy są korzystne, o tyle deflacja na poziomie makro może być bardzo szkodliwa. Zwiększa ona bowiem realne obciążenie zadłużeniem, ogranicza bankom centralnym możliwość skutecznego reagowania na szoki popytowe obniżkami stóp procentowych i może skłaniać konsumentów do odkładania zakupów w czasie. Wszystkie te czynniki mogą negatywnie oddziaływać na tempo wzrostu gospodarczego.

Skoro niska inflacja wydaje się być optymalna dla gospodarki, to w którym momencie powinniśmy zacząć się niepokoić o tempo wzrostu cen? Ceny w gospodarce spełniają rolę mechanizmu łączącego popyt z podażą i dopóki elastycznie reagują na sytuację gospodarczą nie ma większych powodów do obaw. Problem tkwi jednak w tym, że procesy inflacji w gospodarce charakteryzują się relatywnie wysokim stopniem inercji. Innymi słowy, dostosowanie cen do zmieniającej się rzeczywistości gospodarczej potrafi być wolne.–

W dużej mierze jest to wynikiem wpływu oczekiwań inflacyjnych przedsiębiorstw i gospodarstw domowych na kształtowanie się cen. Jeżeli oczekiwania wyraźnie rosną, rodzi to ryzyko, że w przypadku wystąpienia negatywnego szoku tempo wzrostu cen nie zwolni. Dostosowanie w gospodarce nastąpi poprzez sferę realną, co generalnie oznacza spadek produkcji i wzrost bezrobocia. W efekcie banki centralne starają się zakotwiczyć oczekiwania inflacyjne w okolicy celu inflacyjnego – wystarczająco wysokiego, by zmniejszyć ryzyko deflacji i móc reagować na szoki popytowe obniżką stóp procentowych, i dostatecznie niskiego, by ograniczać negatywny wpływ inflacji na gospodarkę.

Czy powinniśmy zacząć obawiać się wzrostu inflacji w Polsce, który może być niekorzystny dla gospodarki? Z pewnością istnieje takie ryzyko, ale na ten moment jest to jedynie jeden z możliwych scenariuszy.

Rynkowa narracja o inflacji jest w dużej mierze związana z przewidywanym skokiem konsumpcji po otwarciu gospodarki. „Przymusowe" oszczędności gospodarstw domowych w Polsce w trakcie lockdownu wyniosły około 75 mld zł (~6,5 proc. rocznej konsumpcji). Jeżeli te środki istotnie zostałyby w krótkim czasie wykorzystane na sfinansowanie wydatków mogłyby mocno podbić dynamikę cen.

Gospodarstwa domowe starają się jednak wygładzać swoją ścieżkę konsumpcji. Bardziej prawdopodobny niż „przejedzenie oszczędności", wydaje się więc scenariusz, w którym dzięki zgromadzonemu majątkowi zdecydują się one przeznaczać na konsumpcję większą niż dotychczas część swoich bieżących dochodów. W rezultacie efekt odroczonego popytu zostałby rozciągnięty w czasie. Sprzyjałoby to inwestycjom, a wzrost mocy produkcyjnych mógłby ograniczać presję cen.

Argument ten oczywiście odnosi się w głównej mierze do towarów, ale nie usług. Tymczasem obecnie dużo mówi się o możliwym wyraźnym wzroście cen po pełnym otwarciu restauracji i hoteli. Chociaż można zakładać, że będą się one starać „odrobić" utracone przychody poprzez podwyżki cen, to równie dobrze bardziej niż na wzroście cen mogą być skupione na powrocie do normalnego tzw. obłożenia.

Dodatkowo warto zauważyć, że w przeciwieństwie do całej gospodarki, w sektorze zakwaterowania i gastronomii, płacowa presja cen mocno osłabła w zeszłym roku, a zatrudnienie zostało wyraźnie zredukowane. Jednocześnie raportowana przez GUS dynamika wzrostu cen w kategorii „restauracje i hotele" praktycznie nie zwolniła w trakcie pandemii i utrzymała się w okolicach poziomu 5 proc. rok do roku. Biorąc pod uwagę powyższe czynniki oraz fakt niewielkiego udziału wydatków na restauracje i hotele w konsumpcji ogółem, nie wydaje się, by powrót sektora do normalnego funkcjonowania mógł istotnie wpłynąć na inflację CPI.

Sytuacja w sektorze zakwaterowania i gastronomii nie zmienia jednak faktu, że głównego ryzyka inflacji po pandemii należy upatrywać właśnie w rynku pracy, a nie odroczonym popycie. Wsparcie fiskalne w trakcie pandemii spowodowało, że stopa bezrobocia praktycznie nie wzrosła. Choć w tym roku można spodziewać się pewnej rotacji na rynku pracy, istnieje ryzyko, że szybko wrócimy do stanu sprzed pandemii, kiedy to pracownicy mieli dużą siłę przetargową. Szybko rosnące zarobki mogłyby doprowadzić do napędzającej się spirali płacowo-cenowej i wzrostu oczekiwań inflacyjnych – sytuacji niepożądanej przez banki centralne i potencjalnie szkodliwej dla gospodarki.

Felietony
Wielka batalia małych spółek
Felietony
Przyszłość rynków kapitałowych w świetle planów Eurogrupy a perspektywa Polski
Felietony
Strategiczny błąd Fedu?
Felietony
O nożach, fundacjach rodzinnych i...
Felietony
Większy kawałek świata
Felietony
Kara goni karę