Prawda przykryta lukrem statystyki

Walter „John” Williams, założyciel portalu ShadowStats

Publikacja: 26.12.2013 16:00

Walter „John” Williams, założyciel portalu ShadowStats

Walter „John” Williams, założyciel portalu ShadowStats

Foto: Archiwum

Rezerwa Federalna z początkiem stycznia zacznie wygaszać trzecią rundę programu ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE). Wbrew ostrzeżeniom części ekonomistów, nie zmusiła jej do tego inflacja, która wciąż pozostaje zdecydowanie poniżej celu. Jak to możliwe?

Ja na ilościowe łagodzenie polityki pieniężnej patrzę nieco inaczej, niż większość ekonomistów, więc nie dziwi mnie, że nie doprowadziło ono do wybuchu inflacji. Program QE ma na celu przede wszystkim zwiększenie płynności w systemie finansowym, który wciąż jest w słabej kondycji. To jest zresztą główne zadanie Rezerwy Federalnej, która jest prywatną korporacją, należącą do banków. Jej inne zadania, takie jak wspieranie gospodarki czy kontrolowanie inflacji, mają drugorzędne znaczenie. Zwłaszcza, że Fed niewiele może w obecnej sytuacji zrobić, żeby podbić inflację i tempo wzrostu gospodarczego.

Jak to? Przecież w ostateczności, gdyby nie działały inne narzędzia, Fed może rozrzucać pieniądze z helikoptera - jak powiedział niegdyś żartem obecny przewodniczący Fedu Ben Bernanke, cytując Friedmana.

Mam na myśli "zdrową" inflację, ciągniętą przez popyt, która idzie w parze ze wzrostem gospodarki. Sam przewodniczący Fedu Ben Bernanke kilkakrotnie przyznał, że nie może obecnie zrobić wiele, aby pobudzić gospodarkę. Może jedynie zapobiegać deflacji i w tej mierze, w jakiej to robi, można mówić, że podbija inflację. Ale nie jest w stanie kontrolować jej do tego stopnia, żeby np. przyspieszyła z 1 do 2 proc.

Jak w świetle tego, co powiedział pan o celach Fedu, należy rozumieć to, że jego komunikaty są pełne odniesień do gospodarki?

To, że swoją łagodną politykę pieniężną Fed uzasadnia słabą koniunkturą, to przykrywka, żeby nie drażnić opinii publicznej, która nie pochwala pomagania bankom. Z tej przykrywki Fed będzie mógł korzystać długo, bo wbrew temu, co się obecnie mówi, w USA nie widać żadnego ożywienia gospodarczego. Teraz wprawdzie Fed zdecydował się na ograniczenie QE, ale tylko nieznaczne i zastrzegając, że może je w razie czego zwiększyć. To był ruch przede wszystkim polityczny, bo zarówno w USA, jak i na świecie dość silne są obawy, że program ten grozi inflacją i Fed chciał je złagodzić. Było to również potrzebne, aby zwiększyć wiarygodność Janet Yellen, która w styczniu zajmie miejsce Bernankego.

Skąd te obawy o inflację, skoro dane pokazują, że jeśli już, to USA grozi deflacja?

Problem w tym, że oficjalne dane nie są zbyt wiarygodne. Wynika to ze zmian w metodologii liczenia inflacji, których Waszyngton dokonał w ostatnich dekadach. Dawniej wskaźnik ten pokazywał, o ile w ciągu roku musiałby wzrosnąć dochód przeciętnego obywatela USA, aby mógł utrzymać on standard życia. W latach 90. ówczesny przewodniczący Fedu Alan Greenspan uznał, że tak mierzona inflacja jest zawyżona względem rzeczywistej, bo jeśli np. drożeją steki, to ludzie zaczynają kupować więcej hamburgerów. To ogranicza wzrost ich kosztów życia, choć oczywiście standard życia się zmienia. Mimo to, inflację zaczęto definiować właśnie jako roczny wzrost kosztów życia. W efekcie inflacja nieco spadła, dzięki czemu rząd mógł oszczędzić na waloryzacji świadczeń społecznych. W latach 80. i 90. w inflacji zaczęto też stopniowo pomijać wzrost cen wynikający z poprawy jakości dóbr i usług. Na przykład w pewnym momencie rząd kazał producentom paliw nieco zmienić ich skład, aby były bardziej ekologiczne. To podniosło cenę galona o 10 centów, ale indeksu cen konsumpcyjnych (CPI) nie podbiło, ponieważ rząd uznał, że paliwo zostało ulepszone.

Według Biura Statystyki Pracy (BLS), CPI wzrósł w listopadzie o 1,2 proc. Pańskim zdaniem ceny w USA rosną szybciej?

Dwie zmiany metodologiczne, które wskazałem, odjęły od rocznej inflacji około 7 pkt proc. względem tego, jak była mierzona do lat 90. To oznacza, że dziś inflacja przekracza 8 proc., a w 2008 r., gdy oficjalny indeks CPI pokazywał nawet 2 proc. deflację, tradycyjnie mierzona inflacja sięgała 5 proc. Taka deflacja, do jakiej doszło w czasie Wielkiego Kryzysu z lat 30. XX w., gdy ceny załamały się o jedną trzecią, w czasie ostatniego kryzysu nie była nawet potencjalnym zagrożeniem. Wtedy deflacja wynikała ze spadku podaży pieniądza, który z kolei był spowodowany bankructwami banków w sytuacji, gdy nie było funduszu gwarantującego depozyty. Gdy bank upadał, ludzie tracili pieniądze, więc ograniczali wydatki. Dziś depozyty są ubezpieczone, w trakcie kryzysu nawet w 100 proc.

Czy BLS i inne rządowe agencje celowo zaniżają inflację, aby zwieść ludzi, czy po prostu nie widzą, że stosują złą metodologię?

To nie jest tak, że rząd celowo oszukuje ludzi. Po prostu inflację można mierzyć na różne sposoby. Sposób, który jest stosowany do obliczania CPI w USA sprawia jednak, że mierzona inflacja odbiega od tej, którą odczuwają konsumenci. Nie jest też tą inflacją, którą inwestorzy powinni brać pod uwagę, obliczając realną stopę zwrotu.

Oprócz pańskiego portalu ShadowStats, mierzeniem inflacji alternatywnymi metodami zajmują się choćby naukowcy z MIT, w ramach Billion Prices Project. Mierzona przez nich inflacja nie odbiega jednak mocno od oficjalnych odczytów.

BPP to interesujący projekt, ale niedopracowany.Metodologia jest bardzo zbliżona do tej, jaką stosuje BLS, tylko dane o cenach pochodzą z innych źródeł (ze sklepów internetowych - red.). Ceny wielu produktów, np. nieruchomości, są pomijane. Dlatego według mnie w obecnym kształcie BPP nie dostarcza wiarygodnych danych o tym, jaką inflację odczuwają Amerykanie.

Jeśli faktyczna inflacja jest wyższa, niż oficjalna, to z kolei niższe musi być tempo wzrostu np. wydatków konsumpcyjnych, PKB itd. Krótko mówiąc, wszystkie urealnione dane stają się niewiarygodne.

Dobrze było to widać po tym, gdy w USA zaczęto korygować inflację o wzrost cen związany z poprawą jakości produktów. Niemcy i Japonia zwlekały z przyjęciem tej zmiany metodologicznej, przez co wydawało się, że ich gospodarki rozwijają się wolniej. Także ożywienie gospodarcze w USA z ostatnich czterech lat, to iluzja spowodowana zaniżoną inflacją. Gdyby PKB urealnić tradycyjnie mierzoną inflacją, okazałoby się, że w latach 2008-2009 gospodarka załamała się o ponad 7 proc., a od tego czasu jest w stagnacji. Żadnego odbicia PKB nie było.

Na ożywienie gospodarcze w USA zdają się wskazywać także dane, które nie są urealniane. Choćby stopa bezrobocia, która od końca 2009 r. systematycznie spada.

Ze stopą bezrobocia jest podobnie, jak z inflacją: w latach 90. BLS dokonał kilku istotnych zmian w definicji osoby bezrobotnej. Podstawowa stopa bezrobocia, tzw. wskaźnik U3, nie obejmuje dziś osób zniechęconych bezowocnym poszukiwaniem zatrudnienia, choć w powszechnym odczuciu są oni bezrobotni. Odczuwalne stopa bezrobocia jest więc wyższa, niż oficjalna, która obecnie wynosi 7 proc. Jeśli doliczy się osoby od niedawna zniechęcone poszukiwaniem pracy oraz te, które wbrew własnej woli pracują na niepełny etat, stopa bezrobocia sięga około 13 proc. - to jest najszerszy wskaźnik bezrobocia publikowany przez BLS, tzw. U6. Jeśli dodatkowo uwzględni się ludzi, którzy przestali szukać pracy ponad rok temu, stopa wynosi 23 proc.

Są jeszcze dane sondażowe, np. wskaźniki zaufania konsumentów do gospodarki, obliczane przez instytut Conference Board i Uniwersytet w Michigan. One też sugerują, że koniunktura w USA się poprawia.

Wcale nie. To prawda, że oba te wskaźniki odbiły się wyraźnie względem poziomów z przełomu 2008 i 2009 r. Ale wciąż są na poziomach, które historycznie odpowiadały raczej recesjom, niż fazom ożywienia gospodarczego. Przeciętny amerykański konsument czy przedsiębiorca, żadnego ożywienia nie dostrzega. Jeden z moich klientów poskarżył mi się, że przychody jego firmy przestały odzwierciedlać tempo wzrostu gospodarczego. Pokazałem mu, jak wyglądałyby zmiany PKB, gdyby były rzetelnie urealniane. Do nich wyniki jego firmy pasowały.

Dlaczego więc wśród ekonomistów dominuje pogląd, że gospodarka USA jednak wraca do formy? Dlaczego nie dostrzegają tego, co pan?

Nie mogę się wypowiadać w imieniu innych ekonomistów, ale mam pewne przypuszczenia. Większość ekonomistów pracuje w sektorze finansowym, w bankach lub domach maklerskich. Gdyby dzielili się złymi informacjami, zaszkodziliby interesom swoich pracodawców. Ja nie sprzedaje niczego, na co popyt zależy od koniunktury, więc nie muszę ubarwiać rzeczywistości.

Inne kraje mają takie same problemy z danymi?

Wiele krajów naśladuje zmiany metodologiczne, które przyjmują amerykańskie urzędy statystyczne. Ale pewne różnice nadal istnieją. Np. w Kanadziej osoby, które zniechęciły się do szukania pracy ponad rok temu, są uwzględniane w niektórych wskaźnikach bezrobocia. Z kolei w UE uznaje się, że osoba, która czyta ogłoszenia o pracę w prasie, poszukuje pracy, czyli jest bezrobotna, podczas gdy w USA to nie wystarcza: trzeba na ogłoszenie odpowiedzieć.

Z jednej strony mówi pan, że gospodarka USA w ogóle się nie rozwija, a Fed nic z tym nie może zrobić, a nawet nie próbuje, bo ma inny cel. Z drugiej strony od kilku lat przestrzega przed hiperinflacją. Nie ma tu sprzeczności?

Rzeczywiście, spodziewam się, że przed końcem tej dekady w USA dojdzie do hiperinflacji, ale będzie ona miała inne źródła, niż QE w obecnej formie. Amerykański rząd zaciągnął zobowiązania, których nigdy nie będzie w stanie pokryć wpływami podatkowymi. Oficjalny deficyt budżetowy to zwykła różnica między przychodami i rozchodami rządu. Gdyby jednak w odniesieniu do budżetu zastosować powszechnie przyjęte zasady rachunkowości (GAAP), trzeba by do niego doliczyć roczny wzrost bieżącej wartości przyszłych zobowiązań rządu z tytułu ubezpieczeń społecznych. Stosując GAAP, ubiegłoroczny deficyt nie wynosiłby 1 bln USD, tylko 6,6 bln USD! Podobnie w tym i poprzednich latach. Takiej dziury rząd nie byłby w stanie zasypać nawet gdyby mógł odbierać ludziom całe dochody nie powodując tym spadku aktywności w gospodarce, ani gdyby zrezygnował ze wszystkich wydatków, z wyjątkiem świadczeń społecznych. W pewnym momencie, Waszyngton straci więc wypłacalność. A niewypłacalny rząd, jeśli dysponuje własną walutą, drukuje ją aby pokryć zobowiązania. To jest przepis na hiperinflację.

Waszyngton będzie się mógł zadłużać tak długo, jak długo będzie się cieszył zaufaniem inwestorów. To chyba odległa perspektywa, skoro Japonia dotąd tego zaufania nie straciła, choć jej oficjalny dług publiczny przewyższa 220 proc. PKB.

Na długo zanim rząd straci wypłacalność, a Fed zacznie na potęgę drukować pieniądze, być może już w przyszłym roku, hiperinflację wywoła osłabienie dolara. Będzie ono efektem zniecierpliwienia świata brakiem w USA reform fiskalnych, bo programów świadczeń socjalnych amerykańscy politycy nie ośmielą się ruszyć. To spowoduje wzrost kosztów importu, w szczególności ropy naftowej. Tymczasem wahania jej cen to główny czynnik odpowiadający za zmiany inflacji w USA. Jednocześnie wzrost cen ropy wpędzi gospodarkę w recesję. Bo wbrew temu, co się niekiedy mówi, inflacja nie jest korzystna dla gospodarki, jeśli napędzają ją rosnące koszty surowców. Wracając do Fedu, taką właśnie szkodliwą inflację jest on w stanie wywołać.

Amerykańskie uzależnienie od importowanej ropy od kilku lat maleje za sprawą tzw. rewolucji łupkowej. To powinno ograniczać wpływ wahań kursu dolara na inflację.

Wydobycie ropy w USA rośnie, ale nie wystarczająco szybko. Samowystarczalność energetyczna to bardzo odległa perspektywa. Do tego czasu każde osłabienie dolara będzie podbijało ceny ropy, a to będzie napędzało inflację i pogłębiało deficyt handlowy, co z kolei będzie wzmacniało deprecjację dolara.

Ma pan jakiś pomysł, w jaki sposób USA mogą uniknąć kryzysu, który im pan wieszczy?

Nie byłoby to proste. Władze musiałyby zwiększyć płynność gospodarstw domowych, których wydatki odpowiadają za 70 proc. PKB. W tym celu musiałyby zwiększyć ich dostęp do kredytu, ale przede wszystkim ich dochody. To, że dziś w ujęciu realnym przeciętne dochody są na poziomie sprzed ponad 40 lat, ma związek z polityką handlową i gospodarczą USA. Amerykańscy producenci, skrępowani całą masą regulacji dotyczących ekologii, warunków pracy itd., nie są w stanie konkurować z producentami z krajów,  gdzie tańsza jest praca i nie ma tylu regulacji. Utrata miejsc pracy, którą to poskutkowało, byłaby bardzo trudna do odwrócenia. Rząd musiałby w jakiś sposób odbudować amerykańską bazę przemysłową, co zapewne łamałoby porozumienia o wolnym handlu. Skoro nie może ułatwić firmom życia, rezygnując z części regulacji, to powinien np. podnieść cła importowe, aby amerykańscy producenci mogli utrzymać konkurencyjność międzynarodową pomimo wyższych kosztów regulacyjnych

CV

Walter „John" Williams

(ur. 1949 r.) jest założycielem serwisu ShadowStats.com oferującego alternatywne wskaźniki makroekonomiczne z USA i nie tylko. Portal istnieje od 2004 r. Wcześniej Williams pracował jako doradca ekonomiczny przedsiębiorstw i osób prywatnych. Ukończył ekonomię na Dartmouth College, gdzie uzyskał również tytuł MBA.

Analizy rynkowe
Prześwietlamy transakcje insiderów. Co widać między wierszami?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Analizy rynkowe
Co czeka WIG w 2025 roku? Co najmniej stabilizacja, ale raczej wzrosty
Analizy rynkowe
Marże giełdowych prymusów w górę
Analizy rynkowe
Tydzień na rynkach: Rajd św. Mikołaja i bitcoina
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Analizy rynkowe
S&P 500 po dwóch bardzo udanych latach – co dalej?
Analizy rynkowe
Czy Święty Mikołaj zawita w tym roku na giełdę?