Ich zadziwiająca siła jest całkowitym przeciwieństwem zaskakującej słabości amerykańskiego rynku w ostatnim kwartale minionego roku. Główne wskaźniki znalazły się właśnie w punkcie startu jesiennej przeceny, nie pozwalając spać spokojnie ani rynkowym bykom, ani niedźwiedziom. Teoretycznie droga do nowych rekordów stanęła otworem, ale z gospodarki USA zaczęło dochodzić coraz więcej sygnałów świadczących o nadciągającym spowolnieniu.
Wszystko wskazuje na to, że pierwszy kwartał 2019 roku na Wall Street będzie najlepszym początkiem roku od 20 lat (na razie S&P 500 wzrósł o ponad 12 proc.). Co ciekawe, ewenementem byłoby też to, że tak duży wzrost miałby miejsce po najsłabszej końcówce roku od 30 lat (spadek o 14 proc.). Z równie gwałtownymi zmianami na przełomie lat po raz ostatni inwestorzy na Wall Street mieli do czynienia w latach 1929–1930. Wtedy nie skończyło się to najlepiej.
Nowojorski parkiet zdołał odrobić niemal całe straty z czwartego kwartału. Indeksy powróciły ponad 200-sesyjną średnią i zmagają się z linią trendu wzrostowego poprowadzoną od lokalnego minimum z marca 2009 roku. Wskaźnik S&P 500 rozpoczął właśnie próbę rozliczenia się z negatywnym wydźwiękiem sesji z 10 października 2018 roku, którą można uznać za symboliczny początek jesiennego tąpnięcia. Rzeź spółek technologicznych, która nastąpiła tego dnia (spadek indeksu Nasdaq o 4 proc.), na kolejne kilkanaście tygodni podważyła wiarę w ten najbardziej lubiany (nie bez podstaw) sektor amerykańskiej gospodarki. Usprawiedliwiając spadki, mówiono wtedy o naturalnym procesie urealnienia zbyt wysokich wycen oraz stonowaniu oczekiwań co do potencjału wzrostu firm notowanych na Nasdaq. Dziś problemu zawyżonych wycen już nikt nie podnosi. Wśród analityków i zarządzających znowu zapanował strach bardziej przed ryzykiem spóźnienia się na odjeżdżający giełdowy pociąg niż przed jego wykolejeniem się.
Strumień umorzeń
Co ciekawe, ani trwające już od dziesięciu tygodni nieprzerwane zwyżki, ani bliskość historycznych maksimów indeksów nie przekonała szerokiej rzeszy uczestników amerykańskich funduszy akcyjnych do nowych inwestycji. Zwyżkom indeksów z pierwszego kwartału towarzyszył prawie nieprzerwany (wyjątkiem był ostatni tydzień lutego) strumień umorzeń jednostek funduszy. Taki stan rzeczy sugeruje, że przeprowadzenie ataku na wrześniowe szczyty, do których zostało jedynie 4–5 proc., jest jak najbardziej możliwe. Tym bardziej że kwestie, które stać miały za jesienną korektą, czyli eskalacja wojen handlowych, jastrzębia polityka Fedu, wysoka rentowność amerykańskich obligacji skarbowych oraz relatywnie droga ropa, przestały już niepokoić giełdowych graczy. Najbardziej medialnym i teoretycznie najgroźniejszym problemem jest oczywiście konflikt handlowy między USA a Chinami. Jego zażegnanie miało, w mniemaniu Donalda Trumpa, przywrócić równowagę w giełdowej „galaktyce" i naprawić rynkową usterkę, do której jego zdaniem doprowadził Fed swoją nierozważną polityką podwyższania stóp procentowych.
Po wielu tygodniach zapewniania o gotowości do kompromisu, znając skłonność gospodarza Białego Domu do ogłaszania spektakularnego sukcesu działań swojej administracji, inwestorzy zapewne słusznie zakładają, że umowa handlowa zostanie niedługo zawarta. Rynek zdyskontował już nawet obietnicę zakupu przez Chińczyków amerykańskich towarów o wartości ponad 1 biliona dolarów. Poprzeczka oczekiwań została ustawiona bardzo wysoko i moim zdaniem trudno będzie ją przeskoczyć. Zakładałbym raczej, że moment ogłoszenia ugody będzie bardziej okazją do sprzedawania faktów niż ich kupowania.