Światowy kryzys sprzyjał tworzeniu nowych pojęć, które zadziwiająco szybko zaczęły być używane powszechnie. Jednym z nich efektów tej leksykalnej zabawy jest Brexit, czyli słowo określające ewentualne wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Brexit wzbudza w londyńskim City i w Brukseli zapewne dużo większe emocje niż możliwy Grexit, choć jest sprawą o wiele mniej pewną niż wyjście Grecji ze strefy euro. Słychać o nim coraz częściej, gdyż w Wielkiej Brytanii trwa kampania wyborcza. Konserwatywny premier David Cameron obiecał Brytyjczykom, że w 2017 r., po konsultacjach z Brukselą, dojdzie do referendum w sprawie dalszej obecności Zjednoczonego Królestwa w UE. Stanie się tak oczywiście, jeśli Partia Konserwatywna zdobędzie odpowiednią większość w parlamencie. Wybory odbędą się 7 maja, sondaże wskazują, że przewaga konserwatystów nie będzie duża, więc pojawiają się scenariusze, w których języczkiem u wagi staje się eurosceptyczna Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) kierowana przez charyzmatycznego eurodeputowanego Nigela Farage'a. Polityczne emocje się zagęszczają, a były laburzystowski premier Tony Blair ostrzega, że kwestia Brexitu będzie ciążyła brytyjskiemu biznesowi i tworzyła klimat niepewności na rynkach.
Dumna izolacja?
Opinie polityków są jak zwykle podzielone. Były lewicowy premier Gordon Brown straszy, że Wielka Brytania po wyjściu z UE będzie „Koreą Północną Europy" a ofiarą Brexitu może paść 3 mln miejsc pracy i 25 tys. firm. Nigel Farage twierdzi, że nie będzie aż tak tragicznie. – Faktem jest, że mamy wielki deficyt handlowy z Europą. Oni sprzedają nam więcej mercedesów i butelek szampana, niż my im sprzedajemy butelek piwa i samochodów produkowanych u nas. Oni nas potrzebują bardziej niż my ich – mówi przewodniczący UKIP.
Pomysł wyjścia z UE ma co prawda w większym stopniu podłoże polityczne niż ekonomiczne, ale to właśnie kryzys w strefie euro sprawił, że zyskał on na świeżości. Londyn od zawsze wykazywał więcej ostrożności wobec europejskiego projektu niż inne unijne rządy. Gdy w wyniku ataku spekulacyjnego na funta Wielka Brytania wypadła z mechanizmu kursowego przygotowującego do wprowadzenia euro, wielu brytyjskich oficjeli skrycie się z tego cieszyło. Kłopoty eurolandu utwierdziły Brytyjczyków w przekonaniu, że wybrali lepszą drogę rozwoju. To, że w wyniku kryzysu mocno wzrosła rola Niemiec w zjednoczonej Europie odgrzało zaś odwieczne obawy Brytyjczyków przed dominacją jednego państwa na kontynencie. Choć premier David Cameron w wielu sprawach świetnie dogaduje się z niemiecką kanclerz Angelą Merkel, to Wielka Brytania zachowała duży sceptycyzm wobec takich brukselsko-niemieckich projektów jak np. unia bankowa czy Pakt Fiskalny. Wewnątrzpartyjny nacisk - skutek tego, że konserwatyści tracili poparcie na rzecz UKIP - skłonił zaś Camerona do wystąpienia z propozycją referendum w sprawie dalszej obecności w UE.
Rynek jak na razie nie traktuje Brexitu jako wielkiego zagrożenia. I słusznie, do ewentualnego referendum wciąż przecież jest dużo czasu a sondaże wskazują, że coraz więcej Brytyjczyków opowiada się za pozostaniem kraju wewnątrz UE. O ile w styczniu 2015 r. sondaże wskazywały, że tylko 37 proc. ankietowanych było za dalszą obecnością w Unii a 40 proc. przeciw, to w kwietniu za pozostaniem w UE opowiadało się już 49 proc. Brytyjczyków a przeciw 44 proc. Bardzo charakterystyczne jest to, że środowiska biznesowe w znacznej większości opowiadają się przeciwko Brexitowi. Sondaż przeprowadzony wśród przemysłowców przez branżową organizację EEF, wykazał, że aż 85 proc. jej członków zagłosowałoby w referendum za pozostaniem Wielkiej Brytanii w UE, a tylko 7 proc. za Brexitem.
– Oni są częścią wielkiej korporacyjnej rodziny z Brukseli. Zależą od UE przy łapaniu kąsków ze stołu. Nie chcą więc pokazywać przeciwko niej żadnej opozycji – tłumaczy stanowisko brytyjskich przemysłowców Nigel Farage.