Na początku warto przypomnieć, że giełdy zawsze były w awangardzie obniżania finansowych i niefinansowych kosztów transakcji. To tam właśnie pojawiły się idee standaryzacji przedmiotu obrotu, nawet w przypadkach intuicyjnie trudnych do kupowania „w ciemno” jak np. półtusze wieprzowe. Tam też pojawiły się koncepcje oderwania momentu zawierania transakcji od dostarczenia przedmiotu transakcji, dając podstawę do rozwoju rynku instrumentów pochodnych.
Giełdy miały wówczas monopol na obrót danym instrumentem na danym obszarze, wynikający z czynników geograficzno-finansowych. Pomimo tego były bardzo innowacyjne w obniżaniu kosztów transakcyjnych, gdyż nie były podmiotami nastawionymi na zysk. Ówczesne giełdy miały bowiem strukturę członkowską i celem ich działania była maksymalizacja korzyści ich członków, czyli domów maklerskich. Taka struktura zapewniała ciągłą ewolucję zmierzającą w kierunku dalszego obniżania kosztów transakcyjnych.
Z czasem rozwój technologiczny umożliwił zawieranie transakcji bez konieczności fizycznego istnienia parkietu giełdowego, ale – co ciekawe – zmiana ta została dokonana nie przez samą giełdę, ale przez jej właścicieli, czyli domy maklerskie. W roku 1971 powstał elektroniczny rynek NASDAQ, a interesy giełd i domów maklerskich zaczęły się coraz bardziej rozchodzić. Zawieranie transakcji okazało się możliwe i efektywne nie tylko na giełdzie, ale też bezpośrednio pomiędzy klientami dużego domu maklerskiego, który mógł wewnętrznie kompensować transakcje klientów.
Nic dziwnego, że rozwój technologiczny lepiej wykorzystały podmioty silniejsze (domy maklerskie) niż słabsze (giełdy) – pod pretekstem konieczności wprowadzenia konkurencji wobec giełd pojawiły się regulacje umożliwiające zawieranie transakcji poza giełdami, a instytucje finansowe opracowały wsparcie informatyczne, dające możliwości łatwiejszego i tańszego zawierania transakcji. Teoretycznie wyglądało to bardzo dobrze, gdyż konkurencja wymusiła ograniczenie kosztów, pojawił się jednak problem nadmiernego rozwoju niegiełdowych platform obrotu.
Otóż wszystko może dobrze funkcjonować w sytuacji, kiedy to giełdy są głównymi miejscami zawierania transakcji, tam jest największa płynność, to one „produkują cenę” danego instrumentu finansowego, a inne platformy umożliwiają zawieranie transakcji po tych samych cenach, ale przy niższych kosztach transakcji. Obecnie jednak na rynkach unijnych giełdy obejmują poniżej 1/3 całości obrotów „ich” instrumentami finansowymi – zdecydowana większość handlu odbywa się poza nimi, na platformach alternatywnych lub w ramach transakcji bilateralnych. A zatem cena „wyprodukowana” na giełdach w coraz mniejszym stopniu może być uważana za tę obiektywną, wynikającą z relacji podaży i popytu uczestników rynku.