Co to za „mit pieniądza", o którym pisze Pan w swojej ostatniej, wydanej w ubiegłym roku książce?
Tych mitów narosłych wobec pieniądza jest kilka. Najważniejszy jest ten, że pieniądz powinien posiadać wartość samą w sobie. Od upadku systemu z Bretton Woods na początku lat 70., gdy dolar przestał być wymienialny na złoto w obrocie międzynarodowym, tak oczywiście nie jest. Od tego czasu wartość pieniądza jest oparta na zaufaniu do jego emitenta – co zresztą testowały już w XI w. Chiny. Do dziś jednak wielu ludziom wydaje się, że pieniądz musi mieć jakąś wartość, że muszą za nim stać pewne aktywa materialne.
To, że za współczesnym pieniądzem żadne aktywa materialne nie stoją, sprawia, że teoretycznie można go produkować w nieograniczonej ilości. Dlatego nie pozwala się o tym decydować politykom, a banki centralne mają określone cele, np. inflacyjne, które są dla nich wskazówką, ile tego pieniądza powinno być. Pan jednak uważa, że te ograniczenia można odrzucić...
Wcale nie. Na pytanie, ile powinno być pieniądza, jest tylko jednak dobra odpowiedź: tyle, ile trzeba. Do wyznaczania tej potrzeby służą takie formuły, jak znana reguła Taylora, która uzależnia poziom stóp procentowych od tego, jaka jest różnica między pożądaną a bieżącą inflacją oraz potencjalnym a faktycznym tempem wzrostu PKB. Zgadzam się też, że kontrolę nad emisją pieniądza powinien mieć niezależny od polityków bank centralny. Tym, co uważam za nieaktualny dogmat, jest jednak kategoryczny zakaz bezpośredniego finansowania rządów przez banki centralne. To ograniczenie zostało wprowadzone w czasach zagrożenia inflacją, a dziś widać raczej zagrożenie deflacyjne.
Stabilność pieniądza, o którą mają dbać banki centralne, ściśle rzecz biorąc oznacza brak inflacji. Można więc argumentować, że cele inflacyjne, które w większości państw wynoszą około 2 proc., powinny być interpretowane jako maksymalna dopuszczalna dynamika cen, a nie optymalna. Czy naprawdę banki centralne muszą za wszelką cenę podbijać inflację, skoro mają dziś komfort stabilnych cen?