W lutym 1994 r. Rezerwa Federalna rozpoczęła cykl podwyżek stóp procentowych, obniżonych na początku tamtej dekady w reakcji na kryzys kas oszczędnościowo-kredytowych i związaną z nim recesję. W ciągu roku główna stopa procentowa w USA wzrosła z 3,25 do 6 proc. To, zgodnie z przewidywaniami, schłodziło nieco koniunkturę w amerykańskiej gospodarce. W 1995 r. jej rozwój wyhamował do 2,7 proc., z 4 proc. w roku poprzednim. Ale już w 1996 r. wzrost PKB wrócił w okolice 4 proc. i utrzymał się na tym poziomie do 2000 r. To była jedna z bardziej spektakularnych ekspansji w powojennej historii USA.
Na pierwszy rzut był to nieomal podręcznikowy przykład, jak powinien działać bank centralny. W okresie dekoniunktury Fed złagodził politykę pieniężną i zaczął ją zaostrzać dopiero wtedy, gdy miał pewność, że gospodarka wróciła na tory trwałego wzrostu i wyższe stopy procentowe jej nie wykoleją. Alan Greenspan, który kierował amerykańskim bankiem centralnym w latach 90., widział to jednak inaczej. W autobiograficznej książce „Era Zawirowań" z 2007 r. wspomina, że był zaskoczony odpornością gospodarki USA na rosnący koszt kredytu. Z czasem doszedł do wniosku, że dobra koniunktura z lat 1996–2000 mogła paradoksalnie być skutkiem wcześniejszych podwyżek stóp.
Komunikaty zamiast niejasnych sygnałów
Jak to możliwe? Decyzje banku centralnego mają nie tylko bezpośredni wpływ na gospodarkę, ale także pośredni. Tym pośredniczącym ogniwem są nastroje i oczekiwania uczestników życia gospodarczego: firm, instytucji finansowych, konsumentów i inwestorów. A podwyżka stóp procentowych może zostać przez nich odebrana jako sygnał, że w ocenie banku centralnego gospodarka odzyskała pełnię sił. To jest zaś powód do optymizmu, niezależnie od kosztu kredytu. I odwrotnie: łagodzenie polityki pieniężnej może zostać odczytane jako alarm, że gospodarka słabnie. Ten argument był w ostatnich latach podnoszony szczególnie w kontekście programów QE (skup instrumentów finansowych za wykreowane pieniądze). Ich krytycy zwracali uwagę, że sięgając po niekonwencjonalne narzędzia banki centralne sieją defetyzm, który może działać jak samospełniająca się przepowiednia.
W latach 90. XX w. ten „psychologiczny" mechanizm transmisji polityki pieniężnej na realną gospodarkę najwyraźniej działał stymulująco. Był to okres hossy na Wall Street, która – jak wspomina Greenspan – wywoływała wyraźne efekty majątkowe (zwiększała wydatki gospodarstw domowych oraz firm). Podwyżki stóp procentowych szarżę byków powstrzymały jedynie chwilowo, co tylko dodało im animuszu. Giełda zaczęła przyciągać jeszcze więcej inwestorów, bo zniknął jeden z czynników ryzyka. „O ile zacieśnianie (polityki pieniężnej – red.) nie byłoby tak silne, aby ukręcić głowę gospodarczemu boomowi i towarzyszącym jemu zyskom, o tyle, jak pokazuje moje doświadczenie, stopniowe podwyżki wzmocniłyby tylko postrzeganą siłę boomu" – zauważył były szef Fedu.
Doświadczenia Greenspana z lat 90. XX w., ani ich opis w „Erze zawirowań", nie dokonały jednak przewrotu w teorii polityki pieniężnej. Banki centralne nadal łagodzą politykę pieniężną, aby pobudzić gospodarkę, i zaostrzają ją, gdy chcą koniunkturę schłodzić. Tym, co niewątpliwie zmieniło się od czasów, gdy Fedem kierował „Maestro", jest polityka komunikacyjna banków centralnych. Nie tylko wyjaśniają one przesłanki swoich decyzji, ale też starają się werbalnie kształtować oczekiwania uczestników życia gospodarczego. W tych okolicznościach, jak się zdaje, trudniej o wywołanie efektów przeciwnych do zamierzonych.