Przeciwko Summersowi, popieranemu przez starą gwardię demokratów, przemawia również jego stosunkowo duże upolitycznienie. Nie tylko pracował on w administracji, ale też teraz doradza prezydentowi, nie unikając wypowiedzi na tematy kontrowersyjne, np. dotyczące deficytu budżetowego. Bernanke natomiast nigdy nie stracił dystansu do bieżącej polityki, podkreślając, że do jego kompetencji należy polityka monetarna, a nie choćby fiskalna.
Z drugiej strony apolityczność może też się okazać... wadą. Można wyobrazić sobie sytuację, w której w przyszłym roku powraca inflacja, co zmusza bank centralny do rozpoczęcia podwyżek stóp procentowych, a jednocześnie wzrost PKB pozostaje bardzo słaby. W takiej sytuacji Obama zapewne wolałby widzieć na czele szefa Fedu kogoś skłonnego do „współpracy”.
Ponadto przez ostatnie 22 lata Rezerwą Federalną, a więc i amerykańskim systemem finansowym, rządziły osoby powołane przez prezydentów republikańskich. Z punktu widzenia niektórych demokratycznych senatorów (do krytyków Bernanke zalicza się na przykład para z Ohio: Dennis Kucinich i Marcy Kaptur), może to być jedna z nielicznych okazji, by umieścić na niezwykle ważnym stanowisku „swojego człowieka”. Gdyby Obama przegrał kolejne wybory, kolejną decyzję znów podejmować będzie republikanin.
Ten medal ma jeszcze trzecią stronę. Jeżeli wychodzenie z recesji nie będzie szło tak, jak prezydent i demokratyczny Kongres sobie życzą, Bernanke mógłby stać się jednym z wygodnych kozłów ofiarnych. Można by wtedy przypomnieć społeczeństwu, że jest on nominatem Busha i przedstawić go jako hamulcowego prowzrostowej polityki administracji.
Niezależnie od decyzji Obamy i nastrojów senatorów, Bernanke pozostanie w zarządzie Rezerwy Federalnej i Federalnym Komitecie Otwartego Rynku. Będąc bowiem szefem Fedu, niezależnie od tego zasiada on również w dwóch wspomnianych gremiach. Podczas gdy kadencja prezesa kończy się 31 stycznia 2010, kadencja członka zarządu trwać będzie aż do 31 stycznia 2020. Tak więc jego głos nadal będzie słyszalny. Czy decydujący?
Przekonamy się w ciągu kilku miesięcy. O tym, że jego szanse na kolejną kadencję są spore, świadczy w końcu fakt, że prócz Summersa praktycznie nie mówi się o innych poważnych kontrkandydatach. Czarnym koniem może się okazać wspomniana Janet Yellen, której preferencje w polityce monetarnej (ukierunkowane raczej na wzrost gospodarczy niż na walkę z inflacją) muszą odpowiadać Białemu Domowi.
[ramka][b]Zaczął od podwyżek stóp, kadencję kończy operacjami otwartego rynku [/b]
Obejmując urząd w początkach 2006 r. Ben Bernanke odziedziczył rozpędzoną gospodarkę i banki prowadzące jeszcze bardziej rozpędzoną akcję kredytową. Kontynuował zatem podnoszenie głównej stopy procentowej, która osiągnęła poziom najwyższy od 2001 r., czyli momentu przed poprzednią recesją, lecz z perspektywy długoterminowej była dość niska. Fedowi nie udało się sprawić, by banki były bardziej ostrożne. W końcu 2006 r. stało się oczywiste, że problem kredytów subprime zaciąży na rynku nieruchomości, a kilka miesięcy później – że także na sektorze finansowym. Jednak gospodarka cały czas się rozwijała, w II i III kw. 2007 r. rosnąc w annualizowanym (transponowanym na cały rok) tempie około 5 proc. Fed zaczął ciąć stopy jesienią 2007 r. i mimo rosnącej inflacji do chwili upadku Lehman Brothers sprowadził je do poziomu 2 proc. Po zaostrzeniu się kryzysu finansowego i nadejściu recesji, Rezerwa przyspieszyła obniżki kosztów kredytu, jednocześnie udostępniając instytucjom finansowym nadzwyczajne pożyczki. Szybkie zwiększenie bazy monetarnej i spadek stóp praktycznie do zera nie przyczyniły się jednak wyraźnie do zwiększenia dostępności kredytu. Pewną poprawę pod tym względem zanotowano w początku 2009 r., co miało związek ze skupem obligacji agencji Fannie Mae i Freddie Mac, opartych na kredytach hipotecznych. W marcu wdrożono analogiczny program pobudzania rynku kredytów konsumpcyjnych, rozpoczęto też kupno obligacji skarbowych. [/ramka]
[ramka][b]prof. Dariusz Filar - członek Rady Polityki Pieniężnej
Patrzmy w wieloletniej perspektywie [/b]
Od lat czytam teksty Bena Bernanke. Przed kilku laty, gdy prezesem Fedu był jeszcze Alan Greenspan, opublikowałem w „Rzeczpospolitej” tekst, w którym odnosiłem się do pewnych jego konkretnych poglądów na politykę pieniężną i sugerowałem, że może to być następca Greenspana. Bernanke to ogromnej klasy fachowiec, który o polityce pieniężnej wie naprawdę bardzo dużo i który dodatkowo gruntownie przestudiował kryzys lat trzydziestych, co pozwoliło mu wyciągnąć wnioski przydatne i dziś.Gdy obejmował stanowisko, stopa procentowa wynosiła 4,5 proc. i wciąż trwał cykl zacieśniania polityki pieniężnej (nastąpiły jeszcze trzy podwyżki). Był wtedy taki moment, że Bernanke trochę siłował się z rynkiem. Rynek nie bardzo chciał kolejnych podwyżek, a on je forsował. Potem utrzymywał główną stopę na poziomie 5,25 proc. do połowy 2007 r. i znowu rynek sugerował wcześniejsze obniżki. Ale łatwo mówić ex post.Bardziej zastanawiające jest to, co Bernanke zaczął robić po upadku Lehman Brothers. W ciągu kwartału zszedł ze stopami z poziomu 2 proc. do 0,25 proc. Mam pewne wątpliwości, czy było to uzasadnione. To obniżenie to nie był odosobniony zabieg, gdyż towarzyszyło mu luzowanie ilościowe. Ja bardziej przychylam się do zdania tych ekonomistów amerykańskich, którzy widzą w takiej polityce pieniężnej niebezpieczeństwo. Tak niska stopa procentowa z jednoczesnym luzowaniem ilościowym oznacza wielką groźbę wzrostu inflacji. Jednocześnie polityka ta zdała egzamin w umiarkowanym stopniu. Widać to na przykład, spoglądając na rynkowe stopy procentowe czy rentowność obligacji.Zasadniczym wyzwaniem będzie dla Fedu, by wyczuć odpowiedni moment i zacząć podwyżki stóp procentowych we właściwym czasie. Jeśli się mu nie uda, grozi to wybuchem inflacji. Ale zbyt szybka akcja może stłumić rodzące się ożywienie.Cała historia Bernanke w tej jego pierwszej kadencji pokazuje, że polityka pieniężna to nie jest coś, co się prowadzi w perspektywie kwartalnej lub rocznej. Odziedziczył on sytuację stworzoną w latach 2000–2004. Dlatego dostaję białej gorączki, gdy czytam w prasie komentarze na temat tego, czy spadek inflacji o 0,2 pkt proc. wpłynie na decyzję RPP. Na politykę pieniężną należy patrzeć w wieloletniej perspektywie.Myślę, że byłoby dobrze, gdyby prezesem Fedu pozostał Bernanke – bo on doświadczył już tego wszystkiego – i równocześnie gdyby do jego Komitetu weszli ludzie mający silne obawy o inflację.
[b]prof. Jan Winiecki - główny ekonomista WestLB Bank Polska, potencjalny kandydat do Rady Polityki Pieniężnej
Dorzucają paliwa do pożaru[/b]
Nikt z amerykańskich polityków, zajmujących się w ostatnim czasie gospodarką, nie zasługuje na to, by zostać na swoim stanowisku. Ben Bernanke, szef Fedu, również. Mając obsesję na punkcie kryzysu lat 30., ciągle widzi niebezpieczeństwo tylko po jednej stronie. W konsekwencji aktywnie wspiera politykę prowadzącą do stagflacji. Wszyscy decydenci polityki gospodarczej w Stanach Zjednoczonych poszli w tym samym kierunku: dorzucania paliwa do pożaru gospodarki. Lecz nie bardzo widzę klimat polityczny dla zmiany tego podejścia na inne.Uważam, że w dużym stopniu to Bernanke wywołał niepokój na rynkach finansowych. Ponieważ jego polityka w sytuacjach kryzysowych okazała się wyliczanką: ty odpadasz, a ty nie... Albo się przyjmuje zasadę, że chronimy banki od takiej czy takiej wartości aktywów, albo pozwala się każdemu z nich upaść. Tymczasem wyszło tak, że Bear Stearns się pomoże, a Lehman Brothers nie, AIG – trochę tak, trochę nie, a z Citi zrobi się bank-zombi. Przy tym nie tłumaczono, według jakich kryteriów dokonuje się tych wyborów. Bank centralny przyczynił się w rezultacie do niepewności na rynkach.Jeszcze zanim się to wszystko zaczęło twierdziłem, że obrany kierunek doprowadzi do długiej stagflacji w Stanach Zjednoczonych. Jej nadejście to nie jest kwestia miesięcy, ale lat już tak. I okres ten może potrwać siedem do dziesięciu lat..Jest jeszcze drugi czynnik, o którym się prawie nie mówi, czyli cykle surowcowe, trwające mniej więcej trzy razy dłużej niż cykle gospodarcze. Teraz znajdujemy się w fazie wzrostowej, co nie może pozostać bez wpływu na inflację.Podczas tego kryzysu naruszone zostało bezpieczeństwo inwestycji w Ameryce, choćby w sektorze motoryzacyjnym, m.in. w skutek interwencji rządowych. Inwestorzy wychodzą z tego poharatani. Naruszono poczucie bezpieczeństwa, a odbudować je jest bardzo trudno.Stagflacja nie oznacza zerowego wzrostu gospodarczego. Pewnie będzie on w kolejnych latach wynosił 1–2 proc. rocznie, do 2,5 proc. w latach lepszych. Ale nie widzę możliwości powrotu do takiego tempa rozwoju, jakie było w ostatnich dwudziestu latach, czyli około 3,5 proc. rocznie.[/ramka]