Bernanke może zostać na dłużej, minimalne stopy procentowe też

Jest bardzo prawdopodobne, że Barack Obama powoła obecnego prezesa Rezerwy Federalnej na kolejną kadencję. Oznaczałoby to kontynuację polityki monetarnej ukierunkowanej na wzrost gospodarczy

Publikacja: 11.07.2009 11:08

Bernanke może zostać na dłużej, minimalne stopy procentowe też

Foto: GG Parkiet

Kadencja Bena Bernanke jako szefa najważniejszego banku centralnego świata upływa za nieco ponad pół roku. Oznacza to, że przed końcem lata prezydent Barack Hussein Obama powinien podjąć decyzję, kogo uczyni jego następcą, tak by kandydat mógł się do tej roli należycie przygotować. Chyba że dotychczasowy prezes pozostanie w swoim fotelu, czego spodziewa się większość obserwatorów.

Nominacji towarzyszyć będą gorące spory. Wśród amerykańskich ekonomistów Bernanke ma wielu zwolenników, ale też kilku prominentnych krytyków. W Senacie, który musi zatwierdzić propozycję Obamy, dominuje ostatnio nieufność wobec osoby, która uczyniła z Fedu ośrodek potężnej i niezależnej od polityków władzy.

Pewien wpływ na ostateczną decyzję prezydenta, a jeszcze bardziej senatorów, mieć będą najbliższe miesiące. Powinny one pokazać z jednej strony, czy upragnione ożywienie amerykańskiej gospodarki w końcu staje się faktem, a nie tylko życzeniem decydentów, a z drugiej, jaki pomysł na dalszą politykę ma Bernanke. Na razie nie ma on zbyt szerokiego pola manewru. Wobec wciąż kurczącej się gospodarki i braku inflacji, stopy procentowe skazane są na pozostawanie w okolicy zera.

Bardziej interesujący może być dalszy los polityki „quantitative easing”, w ramach której Rezerwa wydrukowała już sporo ponad bilion dolarów, które następnie wstrzyknęła do sektora finansowego. Jeśli rynki kredytowe na dobre odżyją, a koniunktura na rynku nieruchomości zacznie się poprawiać, wszystkich interesować będzie, jak Fed wycofa się z programów interwencyjnych. Jeżeli do tego nie dojdzie, niektórzy mogą od Bernanke oczekiwać jeszcze śmielszych ruchów.

[srodtytul]Obama raczej docenia[/srodtytul]

Wybór szefa banku centralnego to z punktu widzenia gospodarki jedna z najważniejszych decyzji, jakie stoją przed prezydentem USA. Dziś może jeszcze ważniejsza niż zazwyczaj, bo pod rządami byłego dziekana wydziału ekonomii Uniwersytetu w Princeton Rezerwa Federalna stała się kluczowym ośrodkiem amerykańskiej polityki antykryzysowej. Do jej kompetencji należą nie tylko powstrzymywanie inflacji i wspieranie wzrostu gospodarczego, ale także kontrola systemu bankowego i dbałość o prawidłowy obieg pieniądza w gospodarce. Zgodnie z planowaną reformą regulacyjną, jej uprawnienia nadzorcze zostaną rozciągnięte prawie na cały sektor finansowy. Z punktu widzenia administracji ekspansywne działania Fedu okazały się w minionych miesiącach nieocenionym uzupełnieniem dla przeforsowanych przez nią inicjatyw stymulacyjnych.

Sam prezydent Obama, indagowany na temat Bernanke, nie jest jednoznaczny. Jeśli pozwala sobie na jego publiczną ocenę, to generalnie jest ona pozytywna. W czerwcu stwierdził, że podczas najgorętszych chwil kryzysu finansowego wykonał on „dobrą robotę”. Jednocześnie jednak dodał, że Fed „nie zrobił wszystkiego, co trzeba było zrobić”. Prezydent odmówił odpowiedzi na pytanie, czy dotychczasowy szef Fedu może liczyć na kolejną kadencję. To ożywiło przycichłe od poprzedniego roku spekulacje, że może on zostać zastąpiony przez Lawrence’a Summersa, ekonomicznego guru Partii Demokratycznej.

Kontrakty na renominację Bernanke, notowane przez firmę Intrade, wyspecjalizowaną w oferowaniu oryginalnych inwestycji, ostatnio tanieją. Od marca do czerwca określały one jej prawdopodobieństwo na 70 proc., ostatnio zaś tylko na jakieś 60 proc.

[srodtytul]Chwila oddechu dla Fedu[/srodtytul]

Dziś Bernanke i jego koledzy z Federalnego Komitetu Otwartego Rynku (FOMC, organ Rezerwy Federalnej określający politykę monetarną) mają wreszcie chwilę oddechu. Od grudnia podstawowa stopa procentowa – funduszy federalnych – wynosi 0–0,25 proc., najmniej w liczącej 96 lat historii Fedu. Program zakupu papierów wartościowych opartych na kredytach hipotecznych, obligacji wyemitowanych przez agencje Fannie Mae i Freddie Mac oraz obligacji skarbowych łącznie za 1,75 bln dolarów przebiega bez zakłóceń. Dokapitalizowane banki zdają się stawać na nogi. Dziesięciu członków Komitetu może z pełnym spokojem przyglądać się gospodarce i planować dalsze posunięcia.

Kłopot w tym, że sygnałów z niej płynących nie da się łatwo i jednoznacznie zinterpretować. Podczas gdy część analityków ostrzega przed przedwczesnym optymizmem i wieszczy nadejście wysokiej inflacji, inni prognozują, że w przyszły rok USA wejdą już rozpędzone, a jeszcze inni wciąż obawiają się deflacji.

Czerwcowe posiedzenie FOMC zostało określone jako „jedno z najmniej obfitujących w wydarzenia” od początku kryzysu. W porównaniu z poprzednim, w następującym po nim komunikacie dokonano tylko jednej bardziej znaczącej poprawki. Usunięto z niego mianowicie fragment o tym, że „Komitet dostrzega pewne ryzyko, że inflacja może utrzymać się przez pewien czas poniżej poziomów najlepiej wspierających w długim terminie wzrost gospodarczy i stabilność cenową”. Pojawiło się natomiast stwierdzenie, że „ceny energii i innych surowców ostatnio wzrosły”. Wskazuje to na spadek postrzeganego przez Fed ryzyka deflacji.

Scenariusz deflacyjny jest o tyle mniej prawdopodobny niż kilka miesięcy temu, że pewna poprawa wskaźników koniunktury (PMI, sprzedaż domów, zwłaszcza na rynku wtórnym) przełożyła się na mocny wzrost oczekiwań inflacyjnych. W tym kierunku może też działać słabość dolara, który od początku marca do końca maja stracił do koszyka głównych walut ok. 10 proc. Dotąd jednak jest to raczej hipoteza, zwłaszcza że w czerwcu deprecjacja waluty została powstrzymana.

Tymczasem ostatnie dane deflacji bynajmniej nie wykluczają. Z miesiąca na miesiąc spadek cen w skali roku jest coraz głębszy i w maju sięgnął 1,3 proc. W skali miesiąca ceny od pewnego czasu stoją w miejscu. W ciągu ostatnich dwóch tygodni czynnik proinflacyjny wskazany przez Fed w czerwcowym oświadczeniu, tj. wzrost cen surowców, stracił swą siłę.

Po wzroście z 50 do 73 dolarów za baryłkę w ciągu dwóch miesięcy ropa naftowa staniała z powrotem do 60 dolarów. A przy niskim popycie i malejącej inflacji bazowej, to ceny paliw mogą decydować o inflacji. Ekonomiści firmy analitycznej Capital Economics zauważają, że jeśli na koniec roku baryłka ropy kosztować będzie 70 dolarów, to stopa inflacji będzie o 2,3 pkt proc. wyższa niż gdyby kosztowała 50 dolarów.

Presja deflacyjna wiąże się dziś przede wszystkim z bezrobociem, które sięgnęło 9,7 proc. i zdaniem przeważającej większości ekonomistów będzie dalej rosnąć. Na razie rosnącemu odsetkowi osób pozostających bez pracy nie towarzyszy spadek wynagrodzeń, ale statystyki z poprzednich lat sugerują, że może to być kwestia kilku miesięcy. Tak właśnie stało się podczas Wielkiego Kryzysu lat 30., gdy spadek cen produkcji pociągnął za sobą obniżki płac, co z kolei przełożyło się na dalsze obniżki cen konsumpcyjnych i pogorszenie kondycji firm.

[b]Nie myślą o podwyżkach stóp[/b]

Bernanke nie trzeba przekonywać, że taka spirala deflacyjna mogłaby być dla gospodarki groźna. Swe poglądy na jej fatalne skutki dla kredytobiorców, banków i przedsiębiorstw wyłożył on w słynnym już przemówieniu z 2002 roku, przypominając jednocześnie pewne oczywiste prawdy, które miały stać się niejako mottem jego polityki:„Rząd USA ma technologię zwaną maszyną drukarską (lub dziś jej elektroniczny odpowiednik), która pozwala mu produkować tyle dolarów, ile chce, bez istotnych kosztów. Zwiększając liczbę dolarów w obrocie, lub nawet wiarygodnie grożąc zrobieniem tego, rząd USA może tym samym zmniejszyć wartość dolarów wyrażoną w dobrach i usługach, co jest odpowiednikiem podniesienia cen tych dóbr i usług w dolarach. Stąd wniosek, że w systemie pieniądza papierowego zdeterminowany rząd zawsze może wygenerować wyższe wydatki, a więc i inflację.”

Jak wspomniano, dziś Fed zdaje się nie obawiać trwałego spadku cen, podobnego do tego, jakiego w pierwszej połowie lat 90. doświadczyła Japonia. W żadnym razie nie znaczy to jednak, że Bernanke i jego koledzy przygotowują się już do rozpoczęcia cyklu podwyżek stóp procentowych. Po pierwsze, jak pokazują przytoczone powyżej dane, inflacji na horyzoncie wciąż nie widać. Zdaniem FOMC, pozostanie ona „opanowana przez pewien czas”. Po drugie, nawet gdyby się pojawiła, Bernanke najprawdopodobniej nie będzie się spieszył z reakcją. Ze swej wcześniejszej kariery akademickiej jest on znany jako jeden z największych znawców tematyki Wielkiego Kryzysu.

Wielu ekonomistów, także z tego samego co dzisiejszy szef Fedu nurtu naukowego, uważa, że to przedwczesne zacieśnienie polityki monetarnej przez Rezerwę Federalną spowodowało, że recesja początku lat 30. przekształciła się w depresję połowy lat 30. W roku 2002, bawiąc na przyjęciu urodzinowym Miltona Friedmana, Bernanke podpisał się pod tą interpretacją. „Mieliście rację, to przez nas. Bardzo nam przykro. Ale dzięki Wam, więcej tego nie zrobimy” – powiedział, nawiązując do wkładu, jaki Friedman i jego żona wnieśli w wyjaśnienie roli Fedu w spotęgowaniu tamtego kryzysu.

Dlatego obecnie podniesienie stóp procentowych prawdopodobne będzie dopiero wtedy, gdy gospodarka na dobre zacznie się rozwijać. Prognozy ekonomistów zbierane przez agencję Bloomberg pokazują, że pierwszej podwyżki należy spodziewać się nie wcześniej niż w II kwartale 2010 r. Janet Yellen, prezes Banku Rezerwy Federalnej w San Francisco przyznała ostatnio, że nie można wykluczyć pozostawania podstawowej stopy procentowej w pobliżu zera przez kilka lat.

Nieprędko też Fed zacznie wycofywać się z programów zwiększających podaż pieniądza. Od września baza monetarna (pieniądz w obiegu plus rezerwy banków komercyjnych w banku centralnym) wzrosła z dość stałego dotychczas poziomu ponad 800 mld dolarów do astronomicznych 1,8 bln dolarów. Ponadto powinna ona nadal pęcznieć, gdyż akcji skupowania przez bank centralny za gotówkę papierów wartościowych daleko do końca.

Co więcej, przynajmniej na razie Rezerwa chyba nie martwi się, że taki napływ funduszy w krótkim terminie pobudzi inflację, ponieważ wskaźniki podaży pieniądza wciąż rosną wolniej niż chcieliby Bernanke i jego koledzy. Podaż według publikowanego przez Fed wskaźnika M2 (w skrócie gotówka w obiegu i większość depozytów) była w czerwcu o 8,5 proc. wyższa niż we wrześniu, a według wyliczanego przez analityków M3 (M2 plus depozyty długoterminowe i aktywa zgromadzone w instytucjach rynku finansowego) o 4,3 proc. Wzrost nie jest więc wyższy niż w latach przedkryzysowych.

[srodtytul]Porażki i sukcesy[/srodtytul]

Zresztą Obama, w którego ręku jest zawodowa przyszłość Bernanke, przynajmniej na razie zapewne nie będzie dopominał się o zbyt zdecydowaną walkę z inflacją. – Rezerwa Federalna nie pozwoli Stanom Zjednoczonym „odinflacjować” swego długu – przekonuje Laura D’Andrea Tyson, jedna z doradców ekonomicznych prezydenta. Ale skoro deficyt budżetu wyniesie w tym roku ok. 13 proc. PKB, a w latach 2008–2015 nominalny dług publiczny ma się podwoić, to inflacja wyższa choćby o punkt procentowy i stopy procentowe choćby o punkt niższe – są dla administracji na wagę złota.

Dotychczasowa współpraca na linii administracja Obamy – Rezerwa Federalna układała się co najmniej dobrze, co mogło lekko zaskakiwać, zważywszy na to, że Bernanke został powołany przez George’a W. Busha. Czy więc prezydent będzie chciał ryzykować, powierzając to ogromnie ważne stanowisko komu innemu? Nie jest to wykluczone. Na decyzji zaważyć mogą przesłanki nie tylko merytoryczne, ale też polityczne.

Wśród ekonomistów z bankowo-rządowego mainstreamu przeważa opinia, że Bernanke nie wykazał się u progu kryzysu, gdy można go jeszcze było złagodzić, ale za to stosunkowo skutecznie dał sobie radę z zarządzaniem jego skutkami. Obejmując swój urząd w lutym 2006 r. łatwo wszedł w buty Alana Greenspana, tak jak on przymykając oczy na praktyki banków, gotowych już kredytować do 100 proc. wartości nieruchomości nawet osobom bezrobotnym. Przypomina się, że w 2006 r. wartość udzielonych kredytów kategorii subprime wyniosła 600 mld dolarów.

Włączając się do debaty na temat dokonań Bernanke, Desmond Lachman, ekspert prawicowego think-tanku American Enterprise Institute zwraca uwagę, że w kwietniu 2007 zapewniał on Kongres, że skutki problemu „złych” długów ograniczą się do sektora mieszkaniowego. Zaś kilka miesięcy później oszacował spowodowane nim straty amerykańskich banków na 50 –100 mld dolarów, podczas gdy dziś mówi się o 1,5 bln.

O ile wobec błędów popełnionych przez Bernanke w latach 2006-2007 panuje pewien konsensus, o tyle jego domniemane sukcesy w zarządzaniu kryzysem nie są oczywiste. Jednak ogromne pożyczki dla instytucji sektora finansowego, druk pieniędzy i zaangażowanie w aranżowanie przejęć w branży bankowej budzą raczej krytykę komentatorów medialnych i kongresmenów niż ekonomistów powiązanych z Białym Domem. Dlatego praktycznie niemożliwe jest, by Bernanke został zastąpiony przez kogoś prezentującego bardziej tradycyjną wizję roli banku centralnego.

[srodtytul]Polityczne rachuby[/srodtytul]

Tradycją amerykańskiej polityki stało się, że szefowie Fedu utrzymują się na stanowisku mimo zmian w Białym Domu. Greenspana nominował jeszcze Ronald Reagan, a odszedł on dopiero w 2006 r., gdy sam podjął taką decyzję. Poprzedni prezes, Paul Volcker otrzymał posadę z rąk demokraty Jimmy’ego Cartera i zachował ją nawet mimo porządków wprowadzanych w Waszyngtonie przez republikanina Reagana.Tym niemniej w listopadzie 2008, gdy prezydent elekt Barack Obama zaczął ogłaszać skład swej ekipy, obserwatorzy zaczęli wątpić o przyszłości Bernanke. Przemawiały za tym dwie okoliczności. Po pierwsze, sam Obama nigdy nie zasygnalizował zamiaru powołania go na kolejną kadencję. Po drugie, stanowisko sekretarza skarbu, na którym widziano wcześniej Lawrence’a Summersa, zajął Timothy Geithner.

To zachęciło do nieśmiałych spekulacji, że dla Summersa, na razie szefa ekonomicznych doradców prezydenta, szykowany jest właśnie fotel szefa Rezerwy Federalnej. Były sekretarz skarbu (u Billa Clintona) uznawany był przed wyborami za jednego z największych faworytów Obamy. Ze względu na wcześniejsze doświadczenia oraz zainteresowania akademickie (raczej polityka fiskalna niż monetarna) spodziewano się, że wróci on do Departamentu Skarbu. Prezydent postawił jednak na Geithnera. W ostatnich miesiącach o Summersie, wciąż uznawanym za najgroźniejszego konkurenta Bernanke, zrobiło się ciszej. Czyżby powierzenie mu stanowiska doradczego, bez kompetencji sprawczych, okazało się pocałunkiem śmierci?

Przeciwko Summersowi, popieranemu przez starą gwardię demokratów, przemawia również jego stosunkowo duże upolitycznienie. Nie tylko pracował on w administracji, ale też teraz doradza prezydentowi, nie unikając wypowiedzi na tematy kontrowersyjne, np. dotyczące deficytu budżetowego. Bernanke natomiast nigdy nie stracił dystansu do bieżącej polityki, podkreślając, że do jego kompetencji należy polityka monetarna, a nie choćby fiskalna.

Z drugiej strony apolityczność może też się okazać... wadą. Można wyobrazić sobie sytuację, w której w przyszłym roku powraca inflacja, co zmusza bank centralny do rozpoczęcia podwyżek stóp procentowych, a jednocześnie wzrost PKB pozostaje bardzo słaby. W takiej sytuacji Obama zapewne wolałby widzieć na czele szefa Fedu kogoś skłonnego do „współpracy”.

Ponadto przez ostatnie 22 lata Rezerwą Federalną, a więc i amerykańskim systemem finansowym, rządziły osoby powołane przez prezydentów republikańskich. Z punktu widzenia niektórych demokratycznych senatorów (do krytyków Bernanke zalicza się na przykład para z Ohio: Dennis Kucinich i Marcy Kaptur), może to być jedna z nielicznych okazji, by umieścić na niezwykle ważnym stanowisku „swojego człowieka”. Gdyby Obama przegrał kolejne wybory, kolejną decyzję znów podejmować będzie republikanin.

Ten medal ma jeszcze trzecią stronę. Jeżeli wychodzenie z recesji nie będzie szło tak, jak prezydent i demokratyczny Kongres sobie życzą, Bernanke mógłby stać się jednym z wygodnych kozłów ofiarnych. Można by wtedy przypomnieć społeczeństwu, że jest on nominatem Busha i przedstawić go jako hamulcowego prowzrostowej polityki administracji.

Niezależnie od decyzji Obamy i nastrojów senatorów, Bernanke pozostanie w zarządzie Rezerwy Federalnej i Federalnym Komitecie Otwartego Rynku. Będąc bowiem szefem Fedu, niezależnie od tego zasiada on również w dwóch wspomnianych gremiach. Podczas gdy kadencja prezesa kończy się 31 stycznia 2010, kadencja członka zarządu trwać będzie aż do 31 stycznia 2020. Tak więc jego głos nadal będzie słyszalny. Czy decydujący?

Przekonamy się w ciągu kilku miesięcy. O tym, że jego szanse na kolejną kadencję są spore, świadczy w końcu fakt, że prócz Summersa praktycznie nie mówi się o innych poważnych kontrkandydatach. Czarnym koniem może się okazać wspomniana Janet Yellen, której preferencje w polityce monetarnej (ukierunkowane raczej na wzrost gospodarczy niż na walkę z inflacją) muszą odpowiadać Białemu Domowi.

[ramka][b]Zaczął od podwyżek stóp, kadencję kończy operacjami otwartego rynku [/b]

Obejmując urząd w początkach 2006 r. Ben Bernanke odziedziczył rozpędzoną gospodarkę i banki prowadzące jeszcze bardziej rozpędzoną akcję kredytową. Kontynuował zatem podnoszenie głównej stopy procentowej, która osiągnęła poziom najwyższy od 2001 r., czyli momentu przed poprzednią recesją, lecz z perspektywy długoterminowej była dość niska. Fedowi nie udało się sprawić, by banki były bardziej ostrożne. W końcu 2006 r. stało się oczywiste, że problem kredytów subprime zaciąży na rynku nieruchomości, a kilka miesięcy później – że także na sektorze finansowym. Jednak gospodarka cały czas się rozwijała, w II i III kw. 2007 r. rosnąc w annualizowanym (transponowanym na cały rok) tempie około 5 proc. Fed zaczął ciąć stopy jesienią 2007 r. i mimo rosnącej inflacji do chwili upadku Lehman Brothers sprowadził je do poziomu 2 proc. Po zaostrzeniu się kryzysu finansowego i nadejściu recesji, Rezerwa przyspieszyła obniżki kosztów kredytu, jednocześnie udostępniając instytucjom finansowym nadzwyczajne pożyczki. Szybkie zwiększenie bazy monetarnej i spadek stóp praktycznie do zera nie przyczyniły się jednak wyraźnie do zwiększenia dostępności kredytu. Pewną poprawę pod tym względem zanotowano w początku 2009 r., co miało związek ze skupem obligacji agencji Fannie Mae i Freddie Mac, opartych na kredytach hipotecznych. W marcu wdrożono analogiczny program pobudzania rynku kredytów konsumpcyjnych, rozpoczęto też kupno obligacji skarbowych. [/ramka]

[ramka][b]prof. Dariusz Filar - członek Rady Polityki Pieniężnej

Patrzmy w wieloletniej perspektywie [/b]

Od lat czytam teksty Bena Bernanke. Przed kilku laty, gdy prezesem Fedu był jeszcze Alan Greenspan, opublikowałem w „Rzeczpospolitej” tekst, w którym odnosiłem się do pewnych jego konkretnych poglądów na politykę pieniężną i sugerowałem, że może to być następca Greenspana. Bernanke to ogromnej klasy fachowiec, który o polityce pieniężnej wie naprawdę bardzo dużo i który dodatkowo gruntownie przestudiował kryzys lat trzydziestych, co pozwoliło mu wyciągnąć wnioski przydatne i dziś.Gdy obejmował stanowisko, stopa procentowa wynosiła 4,5 proc. i wciąż trwał cykl zacieśniania polityki pieniężnej (nastąpiły jeszcze trzy podwyżki). Był wtedy taki moment, że Bernanke trochę siłował się z rynkiem. Rynek nie bardzo chciał kolejnych podwyżek, a on je forsował. Potem utrzymywał główną stopę na poziomie 5,25 proc. do połowy 2007 r. i znowu rynek sugerował wcześniejsze obniżki. Ale łatwo mówić ex post.Bardziej zastanawiające jest to, co Bernanke zaczął robić po upadku Lehman Brothers. W ciągu kwartału zszedł ze stopami z poziomu 2 proc. do 0,25 proc. Mam pewne wątpliwości, czy było to uzasadnione. To obniżenie to nie był odosobniony zabieg, gdyż towarzyszyło mu luzowanie ilościowe. Ja bardziej przychylam się do zdania tych ekonomistów amerykańskich, którzy widzą w takiej polityce pieniężnej niebezpieczeństwo. Tak niska stopa procentowa z jednoczesnym luzowaniem ilościowym oznacza wielką groźbę wzrostu inflacji. Jednocześnie polityka ta zdała egzamin w umiarkowanym stopniu. Widać to na przykład, spoglądając na rynkowe stopy procentowe czy rentowność obligacji.Zasadniczym wyzwaniem będzie dla Fedu, by wyczuć odpowiedni moment i zacząć podwyżki stóp procentowych we właściwym czasie. Jeśli się mu nie uda, grozi to wybuchem inflacji. Ale zbyt szybka akcja może stłumić rodzące się ożywienie.Cała historia Bernanke w tej jego pierwszej kadencji pokazuje, że polityka pieniężna to nie jest coś, co się prowadzi w perspektywie kwartalnej lub rocznej. Odziedziczył on sytuację stworzoną w latach 2000–2004. Dlatego dostaję białej gorączki, gdy czytam w prasie komentarze na temat tego, czy spadek inflacji o 0,2 pkt proc. wpłynie na decyzję RPP. Na politykę pieniężną należy patrzeć w wieloletniej perspektywie.Myślę, że byłoby dobrze, gdyby prezesem Fedu pozostał Bernanke – bo on doświadczył już tego wszystkiego – i równocześnie gdyby do jego Komitetu weszli ludzie mający silne obawy o inflację.

[b]prof. Jan Winiecki - główny ekonomista WestLB Bank Polska, potencjalny kandydat do Rady Polityki Pieniężnej

Dorzucają paliwa do pożaru[/b]

Nikt z amerykańskich polityków, zajmujących się w ostatnim czasie gospodarką, nie zasługuje na to, by zostać na swoim stanowisku. Ben Bernanke, szef Fedu, również. Mając obsesję na punkcie kryzysu lat 30., ciągle widzi niebezpieczeństwo tylko po jednej stronie. W konsekwencji aktywnie wspiera politykę prowadzącą do stagflacji. Wszyscy decydenci polityki gospodarczej w Stanach Zjednoczonych poszli w tym samym kierunku: dorzucania paliwa do pożaru gospodarki. Lecz nie bardzo widzę klimat polityczny dla zmiany tego podejścia na inne.Uważam, że w dużym stopniu to Bernanke wywołał niepokój na rynkach finansowych. Ponieważ jego polityka w sytuacjach kryzysowych okazała się wyliczanką: ty odpadasz, a ty nie... Albo się przyjmuje zasadę, że chronimy banki od takiej czy takiej wartości aktywów, albo pozwala się każdemu z nich upaść. Tymczasem wyszło tak, że Bear Stearns się pomoże, a Lehman Brothers nie, AIG – trochę tak, trochę nie, a z Citi zrobi się bank-zombi. Przy tym nie tłumaczono, według jakich kryteriów dokonuje się tych wyborów. Bank centralny przyczynił się w rezultacie do niepewności na rynkach.Jeszcze zanim się to wszystko zaczęło twierdziłem, że obrany kierunek doprowadzi do długiej stagflacji w Stanach Zjednoczonych. Jej nadejście to nie jest kwestia miesięcy, ale lat już tak. I okres ten może potrwać siedem do dziesięciu lat..Jest jeszcze drugi czynnik, o którym się prawie nie mówi, czyli cykle surowcowe, trwające mniej więcej trzy razy dłużej niż cykle gospodarcze. Teraz znajdujemy się w fazie wzrostowej, co nie może pozostać bez wpływu na inflację.Podczas tego kryzysu naruszone zostało bezpieczeństwo inwestycji w Ameryce, choćby w sektorze motoryzacyjnym, m.in. w skutek interwencji rządowych. Inwestorzy wychodzą z tego poharatani. Naruszono poczucie bezpieczeństwa, a odbudować je jest bardzo trudno.Stagflacja nie oznacza zerowego wzrostu gospodarczego. Pewnie będzie on w kolejnych latach wynosił 1–2 proc. rocznie, do 2,5 proc. w latach lepszych. Ale nie widzę możliwości powrotu do takiego tempa rozwoju, jakie było w ostatnich dwudziestu latach, czyli około 3,5 proc. rocznie.[/ramka]

Komentarze
Co martwi ministra finansów?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Komentarze
Zamrożone decyzje
Komentarze
W poszukiwaniu bezpieczeństwa
Komentarze
Polski dług znów na zielono
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Komentarze
Droższy pieniądz Trumpa?
Komentarze
Koniec darmowych obiadów