W tym tygodniu polscy inwestorzy zostali postawieni w dziwnej sytuacji, a właściwie sami się w nią wplątali. Z jednej strony obserwacje tego, co się dzieje na zachodnich rynkach akcji, rynkach surowców czy dolara, a z drugiej obawy co do możliwości kontynuacji trendu. W efekcie zdezorientowani staliśmy w miejscu. Dzięki temu upiekło się bykom.Wydarzeniem tygodnia był fakt zatrzymania się spadku w okolicy poziomu wsparcia. Poziom luki był atakowany i nawet została ona przymknięta. Problem w tym, że słowo atak w tym wypadku jest zdecydowanie na wyrost. Owszem, ceny zbliżyły się do okolic luki, ale nie była to przemyślana i zdecydowana akcja podaży, ale powolny zjazd przy stosunkowo niewielkim obrocie. Takie zachowanie cen nie wskazywało na to, że na rynku zachodzi poważna zmiana nastrojów.
Skoro podaż nie była taka mocna, to czemu nie wykorzystał tego popyt? W pewnym sensie jest za to odpowiedzialny wzrost cen na rynkach zachodnich. Przez naszych graczy wzięty za jakąś fanaberię, która zaraz się skończy. Kolejny dzień wzrostu na Zachodzie przekładał się u nas na lepsze otwarcie, po którym nic nie następowało. Popyt się bał atakować, bo być może zwyżka w USA właśnie się skończyła? Głupio wyjść na tego, który gasi światło. Tym bardziej że nasi gracze czują się nieco ważniejsi po tym, co wydarzyło się przy kreśleniu dołka. Przecież to my wyprzedziliśmy rynki zachodnie. Gdy indeksy amerykańskie zaliczały nowe minima, u nas już formował się powoli trend wzrostowy. Wnioski są więc proste, ten wzrost cen na Zachodzie to zwyżka, którą mamy za sobą, i która nas wyniosła nad 2300 pkt.
Nie mam pełnego przekonania do takiej tezy, a już z pewnością nie postawiłbym na to pieniędzy. Wyprzedzenie wykreślenia ekstremum trendu, jakie miało miejsce ponad pół roku temu, wcale nie musi się teraz powtórzyć. Ba, może właśnie oczekiwanie na takie wyprzedzenie sprawia, że spadek cen u nas nie może się zrealizować, bo kto miał już pod ten scenariusz zagrać, to już zagrał, a z drugiej strony stoją ci, którzy boją się kolejnej fali wzrostów. Boją się, że rynek jednak pójdzie w górę i trzeba będzie go gonić. Przecież nie można w nieskończoność ignorować zachowania światowych liderów. Tym samym nie skazywałbym jeszcze popytu na porażkę. Szczyt z sierpnia nie musi być tym ostateczny.