Wczoraj Reuters podał ciekawą informację. Agencja przeprowadziła ankietę wśród 64 analityków w sprawie przyszłości strefy euro. Jak wynika z tej ankiety 55 analityków z tej grupy jest zdania, że strefa euro jest przed najgorszą fazą kryzysu długu. Większość jest zdania, że wspólnota przetrwa w tym roku. Większość sądzi, że w ciągu kwartału zostaną obniżone ratingi Belgii, Francji, Włoch i Hiszpanii. Jedna trzecia zakłada, że do czerwca ECB zdecyduje się na dodruk pieniądza. Jakie wnioski na bazie tych wyników można wyciągnąć? Ja mogę się tylko zapytać, jeśli ponad 85 proc. ankietowanych jest zdania, że najgorsze tego kryzysu jest przed nami, to dlaczego rynki zachowują taki spokój?

Teoretycznie powinno teraz dojść do jakieś silnej przeceny. Skoro nie dochodzi, to nasuwają się dwie możliwości: ta najgorsza faza jednak nie zajdzie lub nawet jeśli zajdzie, to jest już ona w cenach. W obu wypadkach rozumowanie sprowadza się do wniosku, że kryzys zadłużenia w najbliższym czasie nie musi wyrządzić wielkich szkód wartości wspólnej waluty. Skoro zakłada się, że najgorsze jest przed nami to zapewne te oczekiwania mają przełożenie w posiadanych pozycjach. Tu kłaniają się dane, jakie otrzymujemy z CFTC, które wskazują na rekordowo wielkie krótkie pozycje względem euro. Jeśli rynek już uwzględnił zaistnienie silnej fazy kryzysu w Europie, to co się teraz musi zdarzyć, by euro miało teraz znacznie stracić i dać zarobić tym spekulantom, którzy tłumnie zasilają obóz niedźwiedzi? Myślę, że warto sobie to przemyśleć. Zachowanie euro ma znaczenie dla wycen polskich akcji. Dla tych wycen ma także znaczenie zachowanie ceny w USA, a tam sytuacja jest wyraźnie lepsza od naszej. Owszem, dane makro w USA uzasadniają lepsze pojawienie się lepszych nastrojów względem amerykańskich spółek, ale dlaczego niby nie mają one przełożyć się na wyceny także innych aktywów światowych? W końcu, gdy największa gospodarka świata się dźwiga, to korzysta z tego cały świat. W przypadku rynków europejskich jeszcze tego nie widać.