Faza wzrostu miała swoje wady. Najpierw zwyżka nie była poparta obrotem, gdyż skupiał się on na dwóch spółkach, a do tego ceny banków nie chciały rosnąć, a przecież to ostatnio sektor finansowy stał za poprawą notowań. Po jakimś czasie udało się wciągnąć w tę zwyżkę największe banki. No, ale to był tylko nasz rynek. Na Zachodzie chęć do wzrostu była wyraźnie mniejsza. Znamienne, że euro do dolara cały czas znajdowało się poniżej szczytu z poprzedniego dnia. Mimo tych wątpliwości założenie o trendzie wzrostowym sprawiało, że przyjmowaliśmy nowe szczyty sesji jako coś normalnego. Tym bardziej że ponownie w czasie zwyżki rosła LOP.
Wszystko zmieniło się po południu. Najpierw pojawiła się wartość wskaźnika aktywności przemysłu w rejonie Chicago, który niemiło zaskoczył uczestników rynku. Kolejny cios przyszedł kwadrans później, gdy opublikowano wskaźnik zaufania amerykańskich konsumentów. Także w jego przypadku wartość faktyczna była niższa od prognoz, ale tym razem różnica była znacząca. Tego popyt już nie udźwignął. Tym bardziej że po takich wieściach załamały się notowania w USA oraz Europie, a euro już oddalało się od poniedziałkowego szczytu.
Wczorajsza słabość notowań to efekt publikacji. Można to zatem traktować jako test siły kupujących. Jeśli popyt jest faktycznie silny, to sobie z tym da radę i dane ostatecznie nie będą miały większego wpływu na istnienie trendu. Problemem jest jednak to, że ten test pojawia się tuż po tym, jak doszło do zakończenia kreślenia korekty. Okazała się ona płytka i teoretycznie podtrzymywała dobrą opinię o kupujących. Teraz to jej dołek staje się punktem odniesienia dla oceny szans na dalszy wzrost. Jeśli wczorajsze osłabienie powiększy się na tyle, by ceny spadły poniżej poniedziałkowego minimum, pojawi się przesłanka za tym, by już na tym etapie wstrzymać nastawienie pozytywne i powrócić do nastawienia neutralnego.